sobota, 30 maja 2015

Ich brauche mehr!

Kiedyś tego typu notki były u mnie na porządku dziennym. Ba! Swego czasu uważałam się za jedną z pierwszych osób, które wprowadziły krótkie posty prezentujące "niebrandowe", acz ciekawe ubrania na swoje lolicie blogi (ależ ja miałam wówczas wysokie mniemanie o sobie). Być może wyglądały niczym karykatura prawdziwych lolicich wardrobe post (które też w końcu zaczęłam tworzyć), jednak dla mnie były one przede wszystkim dowodem na to, że piękny ciuch można znaleźć wszędzie, że nie trzeba się wcale ograniczać do opiewanych marek aby wyglądać klimatycznie i przede wszystkim nie trzeba wydawać na to grubych milionów. Zawsze prezentowałam wszystkie wyszperane perełki z dumą i ogromną przyjemnością. Dlaczego więc owe notki na pewien czas zniknęły? Główny powód jest bardzo prozaiczny - nie nabywam już ubrań z taką częstotliwością jak to miało miejsce kiedyś, wpływa na to zarówno ograniczenie funduszy jak i czasu poświęconego na poszukiwania. Ostatnim razem w sh buszowałam ponad rok temu, w sklepach stacjonarnych z pierwszej ręki - nawet nie pamiętam. Moim jedynym ratunkiem jest ostatnio pewien znany portal aukcyjny. Tylko dzięki niemu do mojej szafy wpada jeszcze od czasu do czasu jakaś "nowość", a ponieważ zdążyło się ich już trochę zebrać jest to moim zdaniem odpowiedni moment aby powrócić do szufladki pod szyldem "Off-brand".
Pierwszym przedmiotem, który chciałam zaprezentować jest szyfonowa koszula - jedna z bohaterek mojej ostatniej stylizacji "A new epoch for Valancy Stirling". Uznałam, że jestem jej to winna, bowiem we wspominanym stroju w dużej mierze przykrywała ją sukienka, zaś osobno prezentuje się ona zgoła inaczej i zdecydowanie zasługuje na więcej uwagi. Delikatny materiał w kolorze kości słoniowej przyozdobiony został licznymi zakładkami, falbankami oraz całą gamą gipiurowych koronek. Koszula posiada także drobną stójkę, szerokie rękawy i równie obszerną dolną krawędź. Jest piękna i uniwersalna, można ją nosić zarówno do sukienek jak i spodni, co być może uda mi się udowodnić.
Drugą koszulą, którą chciałam koniecznie zaprezentować jest to cudo. Przybyła do mnie tydzień temu i w zasadzie to jej zawdzięczam całą motywację do napisania tej notki. Po otworzeniu przesyłki byłam tak podekscytowana, że natychmiast rzuciłam się do robienia zdjęć, choć najpierw zdecydowanie wypadałoby ją wyprać i przede wszystkim wyprasować. Cóż, byłam pewna, że uda mi się opisać wszystko w ubiegły weekend, ale "życie" jak zwykle zweryfikowało moje plany. Możecie mi wierzyć, że teraz koszula jest już w nienagannym stanie. Trudno uwierzyć, że oryginalnie pochodziła z pospolitego sklepu Next. Za serce niemal natychmiast chwyta ten baśniowy żabot♥
Kruczoczarne przedmioty jeszcze czasem zasilają moją garderobę. Dobrym przykładem jest ta bluzka, również zakupiona z drugiej ręki na aukcji - jak wszystko, co dziś tutaj prezentuję. Niestety nie wiem jaka firma ją popełniła, gdyż poprzednia właścicielka wycięła metkę. Nie ma jednak tego złego - bluzka budzi we mnie silne skojarzenia z epoką wiktoriańską, a brak metki jedynie potęguje to wrażenie. Świetnie sprawdza się tak na co dzień jak i od święta, lecz w mojej głowie zaświtał pewien pomysł na jedno szczególne połączenie, które mam nadzieję niedługo (ekhm, w miarę możliwości) zrealizować.
Tą ciekawostkę zakupiłam w ramach eksperymentu, którego realizację zaplanowałam na nadchodzące wakacje. Roboczo nazwałam ją Czarną Ćmą, łatwo zresztą odgadnąć dlaczego. Jest to bardzo obszerna bluzka (czy może już raczej tunika?) z charakterystycznymi szyfonowymi rękawami przypominającymi rozłożyste skrzydła. Resztę zdobi aksamitny flock, który mnie osobiście przywodzi na myśl kosmate ciała uroczych nocnych motyli. Bardzo podoba mi się również sposób, w jaki poszczególne plisy materiału odchodzą od drobnego środkowego panelu.
Jakiś czas temu upolowałam fantastyczną koronkową sukienkę z Atmosphere w kolorze beżowym. Musiałam się wówczas trochę natrudzić aby ją zdobyć, chętnych do licytacji było wielu, jednak ostatecznie sukienka trafiła w moje ręce i był to zdecydowanie udany zakup, po dziś dzień bardzo ją sobie chwalę. Jakież było moje zdziwienie, gdy całkiem niedawno znalazłam aukcję z jej mroczną "bliźniaczką". Nie wiedziałam nawet, że ów model posiadał również czarną wersję i gdy tylko ją zobaczyłam nie miałam wątpliwości, że musi być moja. Tym razem nie miałam żadnej konkurencji podczas licytacji, co również trochę mnie zdziwiło, ale ostatecznie sukienka przybyła do mnie w nieskazitelnym stanie i jest równie genialna co jej starsza siostra.
Pozostańmy jeszcze na chwilę w klimatach jasnych kolorów, muszę bowiem koniecznie wspomnieć o tej sukience od H&M. Zawitała do mojej szafy w ubiegłe wakacje, a jedynym powodem, dla którego ją kupiłam była pilna potrzeba przygarnięcia prostego, zwiewnego ciucha, w którym można by pobiec w upał do sklepu po przysłowiowe bułki. Zdjęcia poprzedniej właścicielki były dość kiepskie, dlatego nie spodziewałam się fajerwerków, skusiła mnie przede wszystkim niska cena. Jednak wystarczyło wyjąc zakup z paczki by natychmiast zmienić do niego nastawienie. Z miejsca zakochałam się w tej sukience. Być może na powyższym zdjęciu prezentuje się dość skromnie, ale w rzeczywistości jest ogromna i układa się w oszałamiające plisy. Wygląda zjawiskowo noszona zarówno w pojedynkę, z paskiem oraz jako underdress. Muszę przyznać, że w tym ostatnim wydaniu lubię ja zdecydowanie najbardziej.
Nie mam pojęcia czy do twarzy mi w takiej ilości brązów, jednak nie mogłam się powstrzymać gdy ujrzałam na aukcji to koronkowe cudo. Sukienka kompletnie nieznanej mi marki Cream, zaopatrzona w całą masę uroczych detali. Jednak jej największy atut to guziki, umożliwiające rozpinanie na całej długości. Uwielbiam rozpinane sukienki, dają bowiem niemal nieograniczone możliwości w tworzeniu stylizacji. Ta będzie wyśmienicie wyglądać z białą underdress pod spodem (tak, myślę, że wszyscy doskonale już wiecie co zamierzam zrobić>D). Wiele bym dała, aby zdobyć jeszcze taką w czerni.
A teraz coś, czego nigdy wcześniej u mnie nie było - długa suknia. Z jakiś dziwnych względów nie umiem powiedzieć o niej "sukienka", ta długość jest chyba dla mnie zbyt majestatyczna aby pokusić się na takie zdrobniałe określenie. I chociaż uparcie będę nazywać ją właśnie suknią to nie zamierzam oszczędzać jej jedynie na specjalne okazje. Lekki, plisowany szyfon o nieziemskim morskim odcieniu idealnie sprawdzi się podczas letnich upałów. Co ciekawe, całość kojarzy mi się dość antycznie, chociaż nie dopowiada temu do końca sam krój, a tym bardziej i kolor nowego nabytku. A mimo to odnoszę wrażenie, że połączenie tej sukni z sandałami a'la rzymianki wypadnie znakomicie.
Na deser zostawiłam uroczy sweter z motywem kości. Ale chwileczkę, czy to nie brzmi znajomo? Owszem, podobny sweter gościł już w mojej szafie (można go oglądać w stylizacji "Skeleton at the gates"), jednak pochodził z działu dziecięcego H&M i miał niestety przykrótkie rękawy, dlatego postanowiłam przerobić go na kamizelkę (co pozwoli na odświeżenie wspomnianej stylizacji). W międzyczasie do mojej kościstej kolekcji dołączył prezentowany dziś następca - większy i bogatszy o wzór na rękawach. Nowy nabytek nie jest w zasadzie niczym niezwykłym, pełno go na aukcjach różnych sprzedawców, mnie jednak udało się zdobyć go z drugiej ręki za znacznie niższą cenę. Został bardzo porządnie wykonany, 97% bawełny w składzie sprawia, że całość jest miła w dotyku i fantastycznie się nosi. Jest to zdecydowanie jeden z moich ukochanych codziennych ciuchów.

poniedziałek, 11 maja 2015

A new epoch for Valancy Stirling

Valancy Stirling, z niewiadomych przyczyn przemianowana w polskim tłumaczeniu na Joannę, to główna bohaterka Błękitnego Zamku autorstwa Lucy Maud Montgomery. Kto choć raz przeczytał ową książkę ten bez trudu zgadnie dlaczego postać ta jest mi wyjątkowo bliska - można wręcz powiedzieć, że pod pewnymi względami się z nią utożsamiam. Prędzej czy później musiała więc powstać stylizacja właśnie jej poświęcona, a ponieważ postanowiłam powrócić do naturalnego koloru włosów, który jest jedną z cech łączących mnie ze wspominaną bohaterką, wreszcie nadarzyła się ku temu okazja.
Głównym elementem stylizacji miała być sukienka Cotton Hyacinth JSK od Surface Spell, której kolor nawiązuje do ulubionego zielonego kostiumu Joanny (tudzież Valancy). Jednak kostium leżał na bohaterce wyśmienicie, zaś moja miętowa sukienka zrobiła mi brzydkiego psikusa - nie dość, że zjadła moją talię to jeszcze wylała się po bokach tworząc brzydkie fałdki. Dziwnym trafem nie rzuciło mi się to w oczy wcześniej i dopiero oglądając zdjęcia zrozumiałam, że wyglądam na nich jakbym się zwyczajnie spasła. Mimo wszystko śmiem twierdzić, że to jednak wina sukienki - od samego początku była na mnie trochę za mała, a co za tym idzie talia znajduje się w niej nieco wyżej niż moje własne wcięcie. Nie był to pierwszy i nie ostatni taki przypadek w całej mojej historii zamawiania lolicich ubrań prosto z Azji i każda inna sukienka zostałaby wówczas sprzedana. Ale nie ta, z tą rozstać się nie potrafię. Próbowałam zatem podkreślić talię paskiem, ale pomysł okazał się niewypałem. Jeśli przyjrzycie się uważnie to tuż nad nim zauważycie dwie materiałowe szlufki wyznaczające talię w JSK. Różnica zaledwie o kilka centymetrów a taki koszmarny efekt. Zdjęć oczywiście nie poprawię, nie mam na to ani czasu ani chęci. Internet co prawda nie wybacza, ale kij z tym - mnie już i tak niewiele jest w stanie zaszkodzić>D Może kiedyś uda mi się jeszcze pokazać, że wcale nie jestem taka gruba.
Pod JSK wylądowała piękna szyfonowa koszula z mnóstwem koronek, falbanek i delikatna stójką. Z dumą pragnę donieść, że nie pochodzi ona z żadnego renomowanego sklepu. Wręcz przeciwnie, jest to najzwyklejszy w świecie twór typu "japan style" (o czym świadczą całkiem dla mnie niezrozumiałe chińskie krzaczki na metce), w dodatku upolowany przeze mnie z drugiej ręki na pewnym portalu aukcyjnym. Nie skusiłabym się na żaden przedmiot oznaczony taką etykietą, gdyby nie fakt, że w tym przypadku inna osoba prywatna sprzedawała swój nieudany zakup i dołączyła do aukcji bardzo rzetelne zdjęcia. Po ich dokładnych oględzinach doszłam do wniosku, że akurat ta koszula warta jest tych paru groszy i nie myliłam się. Żałuję, że nie widać jej tutaj w całości, gdyż dolna krawędź jest bardzo rozłożysta i obszyta dwoma rzędami uroczej koronki. Niestety rozłożystość koszuli również przyczyniła się do niefortunnego ułożenia samej sukienki, ale wyjątkowo przestaje mnie to martwić gdy patrzę jak ozdobne ramiączka idealnie układają się pomiędzy kremowymi falbanami♥
Jest i pasek, partner w zbrodni dla sukienki. Sam w sobie należy do moich ulubieńców, jest zgrabny i ma ciekawy wzorek, który - jak widać na powyższej fotografii - może służyć również jako przedłużenie zapięcia jeśli dziurki przewidziane przez producenta okażą się niewystarczające>D Bardzo mi zależało aby umieścić w stylizacji jakiś brązowy element pasujący kolorystyczne do butów, nie chciałam jednak żeby był to element zbyt duży aby nie przytłoczył całości. Padło na wąski pasek, który w teorii wydawał się być idealnym wyborem. Wierzcie mi lub nie, ale w przypadku innych zestawów prezentuje się on znacznie lepiej i nie robi mojej talii żadnej krzywdy (obym miała kiedyś okazję to udowodnić). Natomiast teraz już wiem, że pod żadnym pozorem nie należy go łączyć z tą zdradziecką miętową sukienką. Ją ratują jedynie szerokie paski, co widać na wiekowej stylizacji "Steampunkowa mięta".
Wspominane już butki - jak najbardziej zwyczajne, choć jednocześnie ciekawe, upolowane nowe w tych samych internetowych rubieżach co koszula. Ich cechą charakterystyczną są liczne przeplatające się delikatne paseczki, które zdecydowanie kwalifikują czółenka do bardzo przeze mnie lubianej kategorii retro. Całość jest równie śliczna co wygodna. Na całych moich nogach widnieją zaś rajstopy z Bodyline, dokładnie te same co w przypadku "Victorian time!" i kilku innych wcześniejszych stylizacji.
Joanna Stirling nosiła na głowie i szyi okazałe wianki z różowych kwiatów koniczyny. Ja co prawda koniczyny w zbiorach mojej biżuterii nie posiadam, a czas wykonywania tych zdjęć zdecydowanie nie był jeszcze porą pozwalającą na robienie wianków, jednak postanowiłam wybrnąć z tej sytuacji w inny sposób - wezwałam na pomoc róże. W książce pojawia się bowiem różany krzew i jest to element bardzo istotny ze względu na swoją symbolikę - nie chcę jednak zbyt dużo zdradzać, może ktoś zachęcony moim opisem sięgnie po "Błękitny Zamek" po raz pierwszy z życiu i samodzielnie odkryje tajemnicę tego krzewu. Moje róże też mają swoją tajemnicę - nie są wcale wiankiem czy opaską, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, tylko naszyjnikiem. Ot, zwykły naszyjnik z H&M, który zapięłam pod włosami, dostosowując regulację do obwodu głowy. Gdy spróbowałam tej sztuczki po raz pierwszy byłam zaskoczona, że naszyjnik wcale z włosów nie spada, a subtelny efekt jaki udało się w ten sposób osiągnąć bardzo przypadł mi do gustu. Bez wątpienia pojawi się on tutaj jeszcze nie raz.
Muszę przyznać, że okropnie lubię robić zdjęcia ukazujące poszczególne detale stroju, a przede wszystkim biżuterię. Lubię to zdecydowanie bardziej niż mizerne próby uchwycenia w kadrze mojej skromnej osoby, dlatego w tego typu notkach detale zawsze będą u mnie przeważać ilościowo nad przedstawieniem całości. Zachodzę co prawda w głowę dlaczego moja skóra na powyższej fotografii jest tak różowa, jakbym tuż przed jej zrobieniem zeszła z powodu zatrucia tlenkiem węgla, ale nie to w tej chwili jest istotne. Chciałam bowiem przybliżyć nieco trzy pierścionki użyte w tej stylizacji.
W wakacje zakochałam się nagle i bez pamięci w drobnych pierścionkach rodem z babcinego kuferka. Ich główną zaletą jest dla mnie fakt, że można je nosić tak razem jak i osobno, a ponieważ ich liczba znacznie wzrosła od czasu pierwszej fascynacji mam w tej chwili w czym wybierać jeśli chodzi o ilość możliwych kombinacji. Dla Joanny wybrałam połączenie trzech pierścionków noszonych razem na tym samym palcu. Dwa małe ptaszki zakupiłam w zestawie i nie mam pojęcia dlaczego jeden tak drastycznie różni się kolorem od drugiego, ale machnęłam na to ręką - oba musiały stać się częścią tego stroju, gdyż główna bohaterka przepadała za książkami przyrodniczymi pewnego tajemniczego autora, a tomik poświęcony ptactwu należał do najbliższych jej sercu. Znajdujący się pomiędzy ptaszkami zdobiony pierścień z perłą nie tylko uzupełnia odcień starego złota oraz biel różanego naszyjnika - perła jest bowiem kamieniem symbolizującym księżyc, który zaraz wzejdzie nad sceną.
Księżyc w tej opowieści jest niczym dobry stary druh, towarzyszący bohaterce w kilku kluczowych momentach, czuwający nad wszystkim w milczeniu. U mnie pojawia się on nie tylko jako perła na pierścionku, ale przede wszystkim w formie naszyjnika. Naszyjnik zakupiony został jako "niepowtarzalny wyrób handmade", a jego wykonanie jest wręcz banalnie proste - wizerunek srebrnego globu zamknięty pod szkłem powiększającym. A jednak to proste wykonanie przyniosło fantastyczny rezultat, który z miejsca mnie oczarował i nie zastanawiałam się nad zakupem ani chwili. Na początku żałowałam co prawda, że oprawa księżyca nie jest srebrna, ale z czasem okazało się, że złoto również radzi sobie nie najgorzej. Zresztą, jakby nie patrzeć w innym przypadku naszyjnik nie pasowałby do pozostałych elementów tej stylizacji, wszystko jest więc jak należy. Na powyższych zdjęciach księżyc spoczywa na wspominanych wcześniej rzędach koronek, którymi obszyta jest dolna krawędź koszuli. Nie mogłam sobie jednak odmówić przyjemności bliższego ich zaprezentowania.
Przy okazji postanowiłam przetestować większy rozmiar zdjęć. Osobiście jestem zdania, że czytanie notki bez konieczności każdorazowego powiększania poszczególnych fotografii w celu obejrzenia szczegółów jest znacznie bardziej komfortowe, zwłaszcza jeśli mówimy o stylizacji. Niestety, najpewniej nie sprawdzi się w przypadku recenzji - wówczas notka nie miałaby końca (a przecież miałam skracać...), nie wspominając nawet o samym ładowaniu zdjęć na stronie. Czy tak zostanie - jeszcze nie zdecydowałam. Wiele zależy od waszych opinii, więc proszę dajcie znać ♥

piątek, 1 maja 2015

Bandai S.H.Figuarts Sailor Neptune 20th Anniversary figure

W poprzedniej notce z Sailor Uranus zapowiadałam, że następna Czarodziejka powinna pojawić się "całkiem niedługo". Planowałam publikację tej recenzji tydzień po wspominanej, niestety nie udało się. Winę za taki stan rzeczy ponosi głównie płaszcz z Restyle, któremu postanowiłam poświecić trochę za dużo mojego czasu i uwagi, a także okres przedsesyjny na uczelni. Jednak czas najwyższy, aby narzekania odłożyć raz na zawsze w kąt i zabrać się za to, co naprawdę istotne.
Figurka Sailor Neptune przybyła do mnie już jakiś czas temu, zapakowana w standardowe pudełko i zabezpieczona znanym nam już przezroczystym plastikiem. Również w tym przypadku producent zastosował ten sam trik z ukryciem elementów stojaka co przy Czarodziejce z Urana.
Podstawka stojaka w kształcie serca, z naniesioną nazwą oraz symbolem patronującej planety w pięknym morskim kolorze świetnie się prezentuje wraz z podstawkami pozostałych Outer Senshi.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że figurka prezentuje się znakomicie - niezwykle intensywne odcienie turkusu, którymi została pomalowana w pierwszej chwili mnie wręcz olśniły. Niestety, podczas bliższych oględzin doznałam niemiłego uczucia rozczarowania za sprawą licznych plamek i odprysków farby, które pojawiły się na marynarskim mundurku Michiru. Nie dało się ich usunąć zwykłą wodą z mydłem, innych sposobów nie próbowałam, postanowiłam nie ryzykować.
Sposób wykonania twarzy oraz włosów jest naprawdę godny podziwu. Zachowano wszystkie najdrobniejsze detale, łącznie z charakterystyczną ozdoba na szyi oraz oddzielnym lokiem, opadającym swobodnie na ramię bohaterki. Niestety bujne włosy Neptuna nie pozwalają na odchylanie głowy w tył, podobnie jak u Sailor Uranus oraz kilku innych Czarodziejek.
Pomiędzy górną częścią uniformu a spódnicą znalazłam jeszcze jedno małe wgłębienie, przypominające ślad po paznokciu. Nie jest ono mojego autorstwa (akurat na potrzeby studiów musiałam w owym czasie ściąć pazury do minimum), widniał tam już po wyjęciu figurki z opakowania i jest kolejnym drobnym dowodem na to, że jakość procesu produkcji u Bandai wyraźnie spadła. Co więcej, intryguje mnie kokarda widniejąca na piersi postaci. Pod okrągłą broszką znajduje się wgłębienie odsłaniające sposób połączenia tego elementu z całością.
Buty Michiru to następny element, który mnie trochę rozczarował. Był to kolejny rodzaj obuwia, zaraz po botkach Jowisza i kozakach Saturna, który od zawsze znajdował się na liście moich ulubieńców. Tym bardziej przykro mi patrzeć na spore niedopracowanie w postaci "przerwanych" pasków, które powinny układać się na krzyż po środku kostki. Rozumiem, że producent zdecydował się na takie rozwiązanie, ponieważ na drodze do ideału staną ruchomy element stawu figurki. Osobiście nie widziałabym jednak problemu, aby pomalować jego środkowy fragment tą samą farbką (jak w botkach Jowisza) i w ten sposób połączyć górne i dolne paski. Nie rozwiązałoby to jednak problemu krzywo namalowanych elementów oraz różnicy w szerokości pasków pomiędzy prawą a lewą nogą...
Po chwili znalazłam niestety więcej niedopracowanych elementów - farba wylewająca się poza krawędź oraz nierównomierne pokrycie wszystkich stron butów mówią same za siebie.
Tył mundurka wydaje się nie nosić żadnej skazy, jednak jeśli mam być szczera to wolałabym, by wszelkie niedoskonałości znalazły się właśnie z tyłu, gdzie przez większość czasu byłyby niewidoczne. Ponownie zachwyciłam się natomiast włosami Neptuna. Ich struktura i ułożenie zostały fantastycznie odwzorowanie. Nie przypominam sobie co prawda, aby Michiru posiadała przyciemniane końcówki, jednak taka inicjatywa producenta bardzo przypadła mi do gustu. Uwielbiam odcienie turkusu, więc efekt ombre na takich włosach jest wyjątkowo przyjemny dla mojego oka.
Średniej długości fryzura nie przeszkadza natomiast w sprawnym ustawieniu figurki na stojaku. W tej kwestii wszystko jest jak należy, Sailor Neptune stoi prosto, pewnie i z właściwym sobie wdziękiem.
Przyjrzyjmy się dołączonym do Czarodziejki dodatkom. Osobiście uważam, że producent poszedł nieco na łatwiznę i gdyby chciał naprawdę zrobić wrażenie na fanach serii powinien dorzucić miniaturowe skrzypce. Niestety, o takich rarytasach możemy jedynie pomarzyć. Trzeba się zadowolić standardowym zestawem wymiennych twarzy i dłoni, które dają dość szerokie spektrum możliwości w pozowaniu. Za szczególnie uroczą uważam dłoń z lekko wysuniętymi palcami, która może służyć postaci na przykład do odgarniania włosów. Dłonie można oczywiście wymieniać między figurkami (o ile nic się nie zepsuło>D), więc rączka sprawdzi się także w przypadku innych Czarodziejek.
Z Haruką i Michiru już zawsze będzie mi się kojarzyć utwór "Ghost Love Score" Nightwisha, oto dlaczego.
W zestawie znalazły się również dwie złączone ze sobą dłonie, które wraz z twarzą z zamkniętymi oczami pozwalają odwzorować skupienie Michiru pogrążonej w modlitwie, co można było dość często oglądać w odcinkach oryginalnych serii anime (zresztą nie tylko przy okazji tej jednej postaci). Dłonie działają na tej samej zasadzie co w przypadku Sailor Mars, a przynajmniej powinny...
Niestety ustawienie ich dokładnie pod takim kątem, pod jakim powinny się znajdować sprawiło mi ogromną trudność i ostatecznie poniosłam porażkę. Z pewnych względów bałam się również zbyt intensywnie manewrować nadgarstkami figurki. Jestem zdania, że dłonie Michiru nie działają w tak idealny sposób jak u Rei z tego prostego względu, że w pozie zarówno jednej jak i drugiej Czarodziejki ręce są ustawione na różnych wysokościach. Mars podnosi swoje dłonie na wysokość twarzy, a Neptun trzyma je niżej, w okolicach serca, a zatem stawy łokciowe i barkowe obu figurek zgięte są pod innym kątem. Ale kto wie, może to po prostu moja nieudolność w ustawianiu tych elementów.
Kolejne połączenie odpowiednich rąk i twarzy pozwala na odwzorowanie końcowej pozy ataku Czarodziejki, zwanego Deep Submerge (Głębokie Zanurzenie). Zawsze uważałam ten atak za jeden z najbardziej widowiskowych, niestety - podobnie jak przy Sailor Uranus - w przypadku figurki ciężko o tego typu dodatkowe efekty specjalne. Całość wypada trochę blado również z tego względu, że łokci wszystkich figurek od Bandai nie można do końca rozprostować, więc ręce cały czas są trochę zgięte.
Nie mogło oczywiście zabraknąć podstawowej broni Czarodziejki z Neptuna, czyli Lustra Głębokiej Wody. Służyło ono zarówno jako źródło potężnego ataku, ale również okazało się być jednym z trzech poszukiwanych talizmanów, za sprawą których ukazał się Święty Graal. Zarówno do sposobu użycia lustra przez figurkę oraz do samego wykonania przedmiotu nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Wszystko zostały zrealizowane niezwykle starannie, a detale odwzorowane jak należy.
Ostatnim elementem dołączonym do zestawu jest - podobnie jak u Czarodziejki z Urana - dodatkowa para rąk. Ręce te służą do ustawienia figurki w końcowej pozie transformacji, jednak w przeciwieństwie do rak Urana nie posiadają tak sprawnego zapięcia i wyjęte luzem z pudełka od razu rozdzielają się na dwie części. Zastanawiałam się czy będzie to miało wpływ na ich zastosowanie.
Jak się okazało po przyłączeniu do figurki pojawił się pewien problem - ze względu na niskie ustawienie ramion ręce nie chcą się wcale tak ładnie połączyć i na samym środku tworzy się mało estetyczna dziura... Pomijam już fakt, że sama poza zawsze wydawała mi się trochę nienaturalna.
Kolejny problem pojawił się gdy próbowałam ustawić Michiru na stojaku - okazało się to niemożliwe! Nie bez powodu zwracałam uwagę na ten fakt w przypadku Urana, gdzie wszystko było w najlepszym porządku. Niestety sposób ułożenia dodatkowej pary rąk Czarodziejki z Neptuna blokuje miejsce uchwytu na jej talii. Figurkę można jedynie oprzeć na stojaku aby stała w miejscu, ale nie jest to oczywiście stabilny sposób umocowania i każda próba przesunięcia statywu kończy się upadkiem. Drobne niedociągnięcia jestem w stanie zrozumieć, ale sytuacja, gdzie projektant figurki nie przewidzi, że jakiś element będzie kolidował z ustawieniem na stojaku jest moim zdaniem niedopuszczalna.
Z figurką Sailor Neptune nie miałam co prawda takich problemów jak z Uranem, jednak kilka niedopracowanych detali sprawiło, że radość z jej zakupu nie była tak wielka jak w przypadku wcześniejszych Czarodziejek. Jest wykonana poprawnie i ma piękne żywe kolory, wspaniale prezentuje się na półce jako uzupełnienie kolekcji, jednak mój zapał do dalszego zbierania chyba powoli wygasa.
Neptun wraz z Saturnem i Uranem
Zdecydowałam, że Sailor Neptune będzie ostatnią figurką w mojej kolekcji. Ostatecznie zakończyłam współpracę z moim dotychczasowym pośrednikiem i nie mam czasu ani motywacji by szukać następnego. Incydent z Uranem skutecznie ostudził mój zapał wobec dzieł spod znaku Bandai. Szkoda mi już w tej chwili wydawać na nie oszczędności, które można spożytkować w inny, lepszy sposób. Z racji tego, że jest to w zasadzie pożegnanie z sailorkowymi recenzjami przygotowałam na koniec taki mały bonus. Zawsze podobał mi się widok tych pudełek stojących razem, obok siebie na półce.
Postanowiłam ostatnio wprowadzić pewne zmiany. Część z nich jest już widoczna, część dotyczyć będzie kwestii merytorycznych. Chciałabym przede wszystkim skrócić objętość moich tekstów, gdyż ostatnio pisanie pojedynczych recenzji (np. płaszcza z Restyle) zajmuje mi ponad tydzień czasu i jest męczące zarówno dla mnie jak i dla czytelników, którzy chcą później przez taki artykuł przebrnąć. Nie oznacza to jednak, że moje teksty stanął się mniej dokładne, postaram się nie rozwodzić nad rzeczami oczywistymi (tutaj powinny wyręczyć mnie zdjęcia), a zwracać uwagę jedynie na istotne szczegóły. Planuję również wrócić do korzeni, czyli skupić się głównie na recenzjach ubrań i stylizacjach (daj Borze Zielony, bym miała czas i możliwość robienia zdjęć!). Recenzje figurek i lalek ograniczone zostaną do niezbędnego minimum, częściej pojawiać się będą przerywniki w postaci notek z samymi zdjęciami. Moim zdaniem tego typu zdjęcia potrafią powiedzieć więcej niż najobszerniejsza recenzja. Nie zabraknie także notek z serii "Moi mistrzowie malarstwa", a być może pojawią się znowu moje własne rysunki. Czas pokaże czy wytrwam w postanowieniach. Trzymajcie kciuki!