niedziela, 26 kwietnia 2015

Restyle: R-34 gotycki zimowy płaszcz po 6 miesiącach użytkowania

Zapowiadany przerywnik odzieżowy - cóż poradzę, że ostatnio wszystkie moje recenzje dotyczą ubrań z Restyle? W tym przypadku jestem jednak usprawiedliwiona, bowiem płaszcz przybył do mnie jeszcze w listopadzie razem ze spódnicą Cemetery Gray. Jeśli ktoś nie daje temu wiary - proszę uprzejmie, oto dowód. Dodatkowe potwierdzenie stanowi fakt, że wybrany przeze mnie rozmiar został wyprzedany niemal natychmiast i od tamtej pory nie można go zakupić ani w sklepie ani w żadnym innym miejscu. Nie wspomniałam jednak o płaszczu w opisie spódnicy oraz nie zrobiłam mu żadnej recenzji "po zakupie" - właśnie dlatego w poprzedniej notce stwierdziłam, że może to być pewne zaskoczenie.
Dlaczego do tej pory utrzymywałam zakup płaszcza w tajemnicy? Powodów było kilka. Przede wszystkim od samego początku byłam do niego bardzo sceptycznie nastawiona. Po pierwszym spojrzeniu na zdjęcia producenta stwierdziłam, że jest za krótki jak na odzież zimową, a kolosalne futro przy dolnej krawędzi wręcz mnie odstraszyło. Nie wierzyłam też w jakość ani ochronę przed zimnem, a cały projekt wydał mi się podejrzanie podobny do tworu firmy Hell Bunny, wobec którego miałabym takie same wątpliwości. Gdy jednak pierwsze wrażenie opadło, w tumanach kurzu znalazły się argumenty, które przekonały mnie do zrealizowania zakupu (o czym za chwilę). Doszłam jednak do wniosku, że nie wspomnę o płaszczu na blogu, dopóki na własnej skórze nie przetestuję jak sprawdza się on w praktyce. Dodatkowo w tym samym czasie pojawiła się już jedna (o jednej mi przynajmniej wiadomo) bardzo rzetelna recenzja, na której mogły się opierać wszystkie osoby zainteresowane zakupem, nie widziałam zatem potrzeby, aby wówczas wtrącać jeszcze swoje trzy grosze.
Zatem cóż takiego się stało, że zmieniłam moje srogie poglądy? Do tej pory byłam szczęśliwą posiadaczką typowo loliciego płaszcza od FanplusFriend i żyłam w przekonaniu, że niczego więcej mi nie potrzeba. Miałam za sobą długie poszukiwania idealnego zimowego okrycia, moje wcześniejsze zakupy były całkiem nietrafione i po zdobyciu produktu renomowanej marki F+F uznałam, że jestem z niego wystarczająco zadowolona, zaś na dalsze polowanie zwyczajnie nie miałam już ani sił ani chęci. Wiadomo jednak jak to z człowiekiem jest - nie zastanawia się dopóki nie zobaczy innych możliwości, a czego oczy nie widzą tego sercu nie żal. Wspomniany płaszcz był do tej pory jedynym zimowym odzieniem w mojej szafie (wszystkich poprzednich się pozbyłam zgodnie z moją świętą zasadą "jedno zimowe okrycie w zupełności wystarczy"), starałam się więc ignorować takie drobne mankamenty jak nietrafiony, a konkretnie za duży rozmiar (nic dziwnego, skoro kupiłam jedyny dostępny egzemplarz z drugiej ręki), jak również to, że wełniany materiał bez żadnego dodatkowego ocieplenia nie wystarczy gdy słupek rtęci spadnie mocniej poniżej zera, czy nawet fakt, iż wizualnie nie do końca pasował on do glanów czy innych topornych buciorów, które zimą są moim zdaniem jedynym słusznym wyborem. Uroda płaszczyka rekompensowała mi wszystko, nosiłam go i kochałam.
Do czasu aż Restyle wprowadziło zimowe okrycie swojego projektu. Wpierw pogardliwie nań prychałam niczym rozleniwiony kot, którego niczym nie sposób zainteresować, lecz w końcu zaświtała w głowie racjonalna myśl: "w sumie przydałoby się coś bardziej codziennego, może jednak spróbować...?" Ostatecznie poddałam się, ciekawa tego ocieplanego cuda techniki i uspokojona, że w razie czego nietrafiony zakup zawsze można odesłać dokonałam zamówienia razem ze wspomnianą spódnicą. Jak się okazało to spódnica wymagała natychmiastowego zwrotu, zaś płaszcz został ze mną po dziś dzień. Nie była to jednak kolejna miłość od pierwszego wejrzenia, samo obejrzenie zakupu na żywo nie rozwiało wszystkich moich wątpliwości. Nie chciałam jednak by po raz kolejny wstępne emocje wzięły górę i ostateczny osąd postanowiłam uformować dopiero po pewnym czasie. W ten oto sposób zrodziło się postanowienie o napisaniu recenzji po pierwszym zimowym sezonie, a ponieważ w tym roku zima już raczej do nas nie powróci, jest to idealny moment na takie właśnie sprawozdanie.
Pozwolę sobie jednak skoczyć do przeszłości dosłownie na moment i dla raptem kilku detali. Całość zakupów przybyła do mnie w wielkim kartonowym pudle, do którego spokojnie zmieściłyby się dwa płaszcze i pół tuzina cmentarnych spódnic. Wewnątrz nie było niestety żadnych dodatkowych zabezpieczeń (styropianowego wypełnienia czy innych tego typu) i przedmioty dosłownie "latały" luzem. Folia ochronna była wokół płaszcza zawinięte bardzo luźno, co wpłynęło na jego stan po rozpakowaniu. Do przesyłki dołączone zostało również małe zawiniątko, które okazało się być gratisem w postaci spinki do włosów. Model dość stary, widać kolosalną różnicę wykonania w porównaniu z obecnymi produktami. Najwidoczniej zapodział im się gdzieś w magazynie i nie wiedząc co z nim zrobić dorzucili do mojego zamówienia. Mówiąc szczerze nie używam tego typu spinek, moje włosy są dla nich zbyt cienkie, więc raczej mi się nie przyda, ale to i tak całkiem miły gest ze strony sklepu.
Kwestia rozmiaru może być sporna. Zamówiłam rozmiar S - najmniejszy dostępny, chociaż wymiary podane w tabeli budziły poważne wątpliwości. 100 cm w biuście? Po założeniu dwóch grubych swetrów ledwo przekraczam 90... Tabela nie odpowiadała na pytanie czy są to wielości maksymalne czy średnie i jak wpływa na nie regulacja za pomocą wiązania gorsetowego. Z drugiej strony płaszcz był szyty w Chinach (bo niby dlaczego polski sklep miałby zlecić wykonanie na terenie Polski?) a z doświadczenia wiem, że wymiary azjatyckich produktów często potrafią być zawyżone. W pewnej chwili zaczęłam się wręcz zastanawiać, czy nie wybrać jednak rozmiaru M - w końcu zimowy płaszcz powinien być większy aby pomieścić dodatkowe warstwy ubrań, a nikt nie dawał mi wówczas gwarancji czy wymiary S-ki nie okażą się w rzeczywistości mniejsze od tych w tabeli.
Na szczęście w porę przypomniałam sobie jeden z głównych powodów, które skłoniły mnie do podjęcia decyzji o zakupie - mój ówczesny płaszcz z F+F był na mnie za duży i przeszkadzało mi to nawet po wystrojeniu się na przysłowiową cebulę. Nie mogłam znów popełnić tego samego błędu. Ostatecznie zamówiłam rozmiar S modląc się w duchu, aby nie okazał się ani za duży ani za mały. I moje modlitwy w końcu zostały wysłuchane. Pomimo lekko niedorzecznych wymiarów podanych na stronie sklepu płaszcz jest na mnie w sam raz. Najbardziej ucieszyło mnie perfekcyjne wręcz dopasowanie rękawów - są na tyle duże, że spokojnie można weń wcisnąć porządny zimowy sweter i na tyle wąskie aby pasowały także do lżejszego ubioru, a dodatkowo zgrabnie wyglądały. Pozytywnie zaskoczyła mnie także długość płaszcza. Gdy go przymierzyłam odniosłam wrażenie, że wcale nie jest taki krótki jak na zdjęciach producenta, chociaż mierzy sobie dokładnie tyle, ile podano w tabeli, czyli 88 cm. Mogę go również spokojnie nosić do moich sukienek w stylu lolita, gdyż większość z nich ma mniej więcej 90 cm, zatem spod płaszcza wystaje tylko niewielki fragment dolnej krawędzi sukienki lub koronka.
Jak wspomniałam płaszcz zapakowany był w luźną folię ochronną i swobodnie przemieszczał się po bardzo dużym pudle w trakcie transportu, więc nawet jeśli pierwotnie został starannie złożony (w co śmiem niestety wątpić) to i tak wszystko poszło na marne - po otworzeniu pakunku okazało się, że jest on niemiłosiernie wygnieciony. Pocieszający był zaś fakt, że na pierwszy rzut oka mój najnowszy nabytek prezentował się niemal tak samo jak na zdjęciach sklepowych. Błyskawicznie rozwiązały się również wątpliwości co do rozmiar i z każdą kolejną minutą byłam coraz bardziej zadowolona.
Ciekawym elementem wartym wspomnienia są kieszonki, a raczej sposób ich "zabezpieczenia" - zostały one fabrycznie zaszyte i trzeba było je własnoręcznie otworzyć, aby móc normalnie korzystać z płaszcza. Musze przyznać, że tego typu ciekawostkę widziałam do tej pory jedynie w garniturze studniówkowym mojego brata (ach, jaka ja jestem niezorientowana i nieświatowa). Być może stanowi to niezbity dowód, że płaszcz jest nowy (podobnie jak metka umieszczona na zewnątrz pod pachą?), ale po rozprutych szwach pozostają nieestetyczne ślady na podszewce. Oczywiście nie jest to widoczne na co dzień, ale jeśli ktoś przywiązuje dużą wagę do detali to może być niezadowolony.
Poprzednie zdjęcia pokazywały jak płaszcz prezentował się na kilka chwil po rozpakowaniu - listopadowa aura niestety nie ułatwiała zadania, szczególnie fotografom z tak nieprofesjonalnym sprzętem jak mój. Natomiast powyżej widzimy aktualny wygląd płaszcza. Nie jestem pewna, na których fotografiach prezentuje się on gorzej, dla odmiany kwietniowe słońce prześwietla cały obraz aż do bólu. Na szczęście przynajmniej jedna rzecz jest dobrze widoczna - nieestetyczne zagniecenia już dawno zniknęły z powierzchni płaszcza. Nie musiałam nawet niczego prasować, wystarczyło krótkie przetrzymanie w szafie wraz z innymi ubraniami, aby wszystko samoistnie się rozprostowało.
A skoro już mowa o powierzchni - materiał, z którego wykonany został płaszcz jest całkiem przyzwoity. Wełna z poliestrową domieszką w proporcjach pół na pół zapewnia dobrą ochronę przed zimnem i jest bardzo przyjemna w dotyku. Materiał nie uległ do tej pory zmechaceniu w żadnej zewnętrznej części, chociaż nie oszczędzałam okrycia i nosiłam je dosłownie dzień w dzień. Także aksamitna lamówka, którą został obszyty zarówno z przodu jak i z tyłu nadal wygląda idealnie. Kolor materiału jest moim zdaniem bardzo ładny, choć wypada trochę blado w porównaniu z czernią wspomnianego aksamitu. Niestety ciężko uchwycić ów odcień na zdjęciach, jak widać zależnie od pory roku i natężenia światła okrycie prezentuje się skrajnie inaczej. Osobiście uważam jednak, że różnica pomiędzy kolorem materiału a ozdobnymi lamówkami czy guzikami jest korzystna, płaszcz prezentuje się dzięki temu znacznie ciekawiej niż gdyby wszystkie jego elementy były w identycznym odcieniu.
Kaptur uszyto z trzech części materiału połączonych na środku dwoma estetycznymi szwami. Całość obszyta została sztucznym czarnym futerkiem. Futerko jest niczego sobie, trochę się mieni na słońcu, ale ma bardzo sympatyczną strukturę, jest miłe w dotyku, a pojedyncze "włoski" nie wychodzą garściami jak w przypadku płaszcza z Pyon Pyon. Ładnie się również układa, chociaż włosie na tylnej krawędzi odrobinę się spłaszczyło gdy kaptur zbyt długo spoczywał oparty o ramiona.
Trzeba przyznać, że kaptur jest dość mały. Owszem, idealnie pasuje na gołą głowę, jednak jeśli ktoś liczy na osłonięcie oblicza jak w przypadku elfickiej peleryny to spotka się ze srogim rozczarowaniem. Kaptur dobrze ochrania boki twarzy, jednak elementy z natury wystające, jak nos czy broda są już narażone na mocniejsze podmuchy wiatru, które mogą też całkiem zdmuchnąć okrycie z głowy. Natomiast założenie kaptura na głowę uzbrojoną w czapkę, nawet najcieńszą, graniczy z cudem. Mnie się ta sztuka nie udała, a ponieważ zimą z czapki korzystać muszę ze względu na moje nadwrażliwe uszy, sam kaptur okazał się mało przydatny i zwisał jedynie z ramion jako element ozdobny.
Tuż pod szyją znajduje się niewielki zatrzask, którego zadaniem jest trzymanie w ryzach górnych krawędzi. Podobnie jak w przypadku kaptura, nie ma z tym najmniejszych problemów dopóki będziemy się trzymać z daleka od dodatkowych warstw zimowej odzieży. Tym razem szyki pokrzyżował szalik - kolejny element, który jest moim zdaniem nieodzowny zimą, a którego twórcy płaszcza nie wzięli pod uwagę. Nie można go założyć na zewnątrz ze względu na przymocowanie kaptura (to znaczy dla chcącego nic trudnego, cóż to za problem zarzucić szalik pod kaptur? tylko jak to później wygląda...), jeśli więc nie chcemy rezygnować z osłonięcia szyi przed chłodem musimy najpierw okręcić się szalikiem a dopiero później założyć płaszcz. No i właśnie, tego nasz dzielny zatrzask już nie wytrzymuje i od czasu do czasu sam się odpina. Na początku poprawianie go bez spoglądania w lustro sprawiało mi trochę trudności, ale po jakimś czasie idzie się przyzwyczaić. Nitki okazały się jeszcze mniej wytrzymałe i musiałam własnoręcznie poprawić mocowanie zatrzasku.
Rękawy były moją największą zmorą w płaszczu z F+F - przesadnie szerokie, kiepsko się układały, a porywisty zimowy wicher potrafił w nich szaleć niczym w otwartym kominie. Te oraz kilka innych drobnych rozczarowań skutecznie nauczyło mnie, że recenzje ubrań typowo użytkowych i zaprojektowanych na konkretną pogodę (butów, płaszczy, spodni etc.) należy tworzyć dopiero po pewnym czasie użytkowania, gdyż pierwsze wrażenie może okazać się bardzo zwodnicze. Z czystym sumieniem spieszę zatem donieść, że w kwestii rękawów Restyle stanęło na wysokości zadania.
Jak wspominałam są one wręcz idealnie skrojone i wyglądają bardzo zgrabnie niezależnie od tego jak tęgie odzienie mamy pod spodem. Przy lżejszych ubraniach rękawy nie odstają i nie ulegają spłaszczeniu, a jeśli na zewnątrz jest prawdziwy mróz i nałożymy płaszcz na porządny wełniany sweter o grubym splocie, odczujemy jedynie, że całość jest dobrze dopasowana i co najważniejsze nie krępuje ruchów. Wewnątrz znajduje się szeroki pas wełnianego materiału, a dopiero później podszewka. Płaszcz z F+F nie posiadał takiego rozwiązania i podszewka bardzo często wystawała znad krawędzi rękawów, co potrafiło być naprawdę irytujące. W okryciu z Restyle takiego problemu nie ma. Futerko nosi śladu użytkowania jedynie przy dolnej krawędzi (nic dziwnego zresztą, w końcu tam narażone jest na największe interferencje), a poza tym nadal prezentuje się bardzo dobrze. Co prawda od czasu do czasu tu i ówdzie pokażą się jakieś pojedyncze nitki, ale wystarczy jeden ruch nożyczkami i po kłopocie.
W przeciwieństwie do zagnieceń na wełnianym materiale, otwory po nitce z rozpruwanych kieszeni niestety nie chcą samoistnie zniknąć. Na szczęście krawędzie ściśle przylegają do płaszcza i niechciany wzorek nie jest widoczny przy normalnym użytkowaniu. Kieszonki są tutaj kolejnym elementem, z którego jestem wyjątkowo zadowolona. Płaszcz Fanplusfriend ich nie posiadał i praktycznie na każdym kroku dotkliwie odczuwałam ów brak. Podobnie jak w przypadku rękawów, Restyle odwaliło tutaj kawał dobrej roboty. Kieszonki są skromne, na pierwszy rzut oka niemal niewidoczne, a jednocześnie bardzo pojemne. Zaprojektowano je tak, aby po włożeniu przedmiotu nie wybrzuszały się na zewnątrz, tylko do środka, mogłam więc spokojnie przechowywać w nich moje długie wełniane rękawiczki do łokci bez obaw o estetyczny wygląd płaszcza. W środku po jednej stronie znajduje się podszewka, po drugiej wełniany materiał. Krawędzie obszyte czarnym aksamitem ładnie komponują się z całością, a sam aksamit - tak jak w przypadku ozdobnych lamówek - dobrze zniósł dotychczasowe użytkowanie.
Dolna krawędź okrycia zaopatrzona w monstrualny kawał sztucznego futra od początku budziła moje wątpliwości. Z natury wolę skromniejsze akcenty ozdobne, a wszelkiego rodzaju futra najchętniej widzę na kapturze i rękawach, w dodatku w rozsądnych, minimalnych ilościach. Płaszcz wydawał mi się za krótki aby godnie udźwignąć takiego futrzaka. Jednak wbrew moim obawom futerko nie deformuje kształtu płaszcza - wręcz przeciwnie, całość bardzo ładnie się układa i zachowuje rozkloszowany fason. W dodatku okazało się, że taka ilość futrzanego obszycia na tej wysokości jest bardzo korzystna! Za każdym razem gdy siadałam na ławce czy w komunikacji miejskiej futerko zamieniało się w wygodną poduszkę>D Żadne zimne czy twarde siedzenie nie było mi straszne - oto kolejna rzecz, która sprawiła, że używanie okrycia z Restyle stało się jeszcze przyjemniejsze.
Jak wiadomo poły dwurzędowego płaszcza powinny nachodzić na siebie tak, aby jedna strona była przypięta guzikami na zewnątrz, a druga lądowała pod spodem, również zapinana na pojedynczy ukryty guzik. Tak też się stało w powyższym przypadku, jednak producent pozwolił sobie na wprowadzenie pewnej zmiany, która niestety bardzo niekorzystnie wpłynęła na używanie okrycia. Otóż poły praktycznie na siebie nie nachodzą, tylko stykają się niemal na krawędzi. Ilość materiału, która powinna powędrować do środka jest minimalna, żeby nie powiedzieć zerowa, a rolę ukrytego guzika pełni jedynie opisywany wcześniej, odpinający się zatrzask. Z tej przyczyny pomiędzy poszczególnymi zewnętrznymi guzikami tworzą się przerwy (szczególnie podczas siadania), przez które swobodnie przedostają się porywiste podmuchy wiatru. Zdarzyło się kilka razy, że wyszedł mi przez nie także fragment szalika:x Jest to bez wątpienia najsłabszy element całego projektu.
Dla porównania wyciągnęłam z szafy mój kruczy płaszczyk zakupiony dawno temu w sh (to chyba płaszcz z najdłuższym stażem, jaki się u mnie uchował - uwielbiam go). Nie jest on co prawda zimowy, lecz typowo wiosenny (można go również obejrzeć w stylizacji Skeleton at the gates), dlatego tym bardziej zaskakuje fakt, że zachodzące na siebie poły są w tym przypadku szersze i o wiele lepiej chronią przed wiatrem, a żaden element ukrytej pod spodem garderoby nie przedostanie się na zewnątrz. Jak widać Restyle zdecydowanie poskąpiło w swoim projekcie materiału, a ich dwurzędowy płaszcz jest pod tym względem trochę oszukany, bo zdecydowanie bliżej mu do jednorzędowego.
Guziki zostały wywołane do tablicy, a zatem najwyższy czas przyjrzeć się im bliżej. Posiadają metalową stopkę obciągniętą aksamitnym materiałem, dokładnie takim samym z jakiego wykonane zostały obszycia kieszonek oraz ozdobne lamówki. Tutaj również nie widać żadnych oznak zmęczenia materiału, chociaż guziki narażone były na przewlekanie przez oczka nawet kilka razy w ciągu dnia. Metalowa stopka to ich główny atut - dzięki niej trzymają się pewnie i nie trzeba się martwić, że mogą ulec zniszczeniu, jak to miało miejsce w płaszczu od Pyon Pyon, gdy to pewnego dnia podczas zapinania okrycia oderwałam guzik od plastikowej stopki... Jednak po wszystkich płaszczach wyprodukowanych w Chinach można się spodziewać jednego - trzeba koniecznie samemu lepiej przyszyć guziki. Ich fabryczne mocowanie jest bardzo słabe i grozi zgubieniem, a Restyle niestety nie pomyślało o dołączeniu choćby jednego zapasowego egzemplarza. Dziurki na pierwszy rzut oka wyglądały na porządnie obszyte, ale nawet z nich po jakimś czasie zaczęły strzępić się nitki.
Po rozpięciu płaszcza naszym oczom ukazuje się czarna podszewka. Na zdjęciach wyjątkowo się błyszczy, jednak w rzeczywistości jest bardzo porządna, miła w dotyku, nie "klei się" do sylwetki i nie elektryzuje. Składa się z kilku kawałków materiału, dzięki czemu jest mocno przytwierdzona do całości i nie przemieszcza się. Sam materiał okazał się na tyle dobry gatunkowo, że nie rozchodzi się w szwach, co niestety ma miejsce w moim płaszczyku od Hell Bunny (ale on doczeka się jeszcze własnego sprawozdania z użytkowania). Pomiędzy podszewką a wełnianym materiałem umieszczono warstwę ocieplenia. Byłam bardzo ciekawa jakie będą moje wrażenia na żywo, gdyż na zdjęciach sklepowych dzieło Restyle wyglądało mi na połączenie płaszcza z puchową kurtką. I na dobrą sprawę nie pomyliłam się, gdyż zastosowany tutaj polyfill to wypełnienie charakterystyczne właśnie dla tego typu kurtek. Warstwa musi być jednak dość cienka, bowiem płaszcz nie wygląda na "napompowany" i daleko mu do niezgrabnych gabarytów puchowych okryć. Mimo to moim zdaniem dobrze spełnia swoją rolę, w połączeniu z wełnianym materiałem o dobrej gęstości faktycznie chroni przez mrozem. Podczas 6-miesięcznego użytkowania nie zmarzłam w nim ani razu, chociaż mam wrażenie, że miniona zima była wyjątkowo łagodna i nie stanowiła specjalnego wyzwania dla tego płaszcza.
Podszewka została bardzo starannie wszyta w wełniany materiał, nie rozpoczyna się tuż przy krawędziach płaszcza, co jest zarówno bardzo estetyczne, praktyczne oraz wygodne. Oczywiście gdzieniegdzie dostrzec można pojedyncze wystające nitki, ale naprawdę nie bądźmy już drobiazgowi - nie wiem czy można tego całkowicie uniknąć, a przy takiej ilości materiału nie jest ich wcale dużo.
Podczas dokładnych oględzin wewnętrznej części płaszcza na potrzeby tej recenzji odnalazłam jedyny fragment materiału, który jednak uległ zmechaceniu. Znajduje się on dokładnie na środku tylnej krawędzi, tuż pod podszewką. Zastanawiam się czy faktycznie akurat w tym miejscu płaszcz spotykał się ze wzmożonym oddziaływaniem sił zewnętrznych. Jakby nie patrzeć jest to akurat ta część, na której się siada, a wówczas wszelkie materiały ukryte pod odzieżą wierzchnią: sukienki, spodnie, tiule i rajstopy wchodzą z wełnianą tkaniną w fizyczną interakcję, więc powstanie w tym miejscu zmechacenia jest jednak uzasadnione. Oby reszta płaszcza opierała się temu zjawisku nieco dłużej.
W okolicach karku podszewkę zastąpił półkolisty fragment wełnianego materiału - jest to rozwiązanie często widywane w płaszczach, zapewnia bardziej komfortowe noszenie. W tym miejscu producent zwykle umieszcza swoje logo, niestety Restyle pozostawiło tą przestrzeń pustą. Trochę szkoda, jej zmyślne zagospodarowanie wyglądałoby bardziej prestiżowo, nawet Pyon Pyon pomyślało o odpowiednim hafcie, a Hell Bunny umieściło dużą metkę z ozdobną grafiką. Jak widać nasz rodzimy sklep woli poprzestać na swoich tradycyjnych i mało interesujących metkach - ale co tam, najważniejsze, że jest adres internetowy... Zabrakło również uchwytu umożliwiającego powieszenie okrycia na wieszaku. Jest to bardzo istotna kwestia dla kogoś, kto pomyka w płaszczu na uczelnie i musi zostawiać go w szatni. Panie szatniarki strasznie kręciły nosem na brak tego drobnego elementu a ja nie znalazłam żadnej na tyle wytrzymałej tasiemki aby przyszyć go własnoręcznie i koniec końców mój biedny płaszcz każdorazowo wieszany był w szatniach mojej Alma Mater za kaptur:x
Tylna cześć płaszcza również wolna jest od jakiegokolwiek zmechacenia materiału, a futerko tak na rękawach jak i przy dolnej krawędzi prezentuje się identycznie co z przodu, mimo wielokrotnego używania go w ramach poduszki. Tak naprawdę jedyną rzeczą, której warto poświęcić jeszcze chwilę uwagi jest wiązanie gorsetowe - element jakże oczywisty i niezbędny, szczególnie w tego typu odzieniu. Bardzo dobrze spełnia ono swoją rolę, pozwala na ładne dopasowanie całości do sylwetki w zależności od ubioru, który mamy pod spodem. Dodatkowo dzięki niemu rozkloszowany dół płaszcza bardzo pięknie się układa - materiał zawinął się do wewnątrz wzdłuż ozdobnych pionowych lamówek, między którymi umieszczono wiązanie, tworząc uwypuklenie na kształt turniury.
Takie nawarstwienie materiału bardzo fajnie się prezentuje, zwłaszcza podczas chodzenia, kiedy to kołysze się niczym prawdziwa ciężka suknia (potęguje również efekt poduszki>D). Nie byłoby to jednak możliwe gdyby płaszcz był mniejszy lub za duży - za tak urocze ułożenie wełnianej tkaniny odpowiedzialne jest właśnie wiązanie gorsetowe, zaciśnięte tylko do pewnego stopnia. Od początku nie miałam zamiaru ściskać się za jego pomocą maksymalnie, w końcu płaszcz to nie gorset i mimo wiązania nie zapewni nam talii osy. Uniemożliwia to zresztą sam charakter zimowej odzieży, która nie wysmukli nam figury, więc po co w ogóle próbować? Moim zdaniem najlepiej dopasować wiązanie tak, aby płaszcz ładnie przylegał do sylwetki i jednocześnie umożliwiał swobodne oddychanie czy spożywanie posiłków - dzięki temu po jednorazowym zawiązaniu możemy zostawić takie ustawienie na stałe, nie ma potrzeby mocowania się z wiązaniem przy każdym kolejnym zakładaniu płaszcza:)
Budowa wiązania także zasługuje na pochwałę. Pomiędzy aksamitnymi lamówkami widnieją dwa wystające pasy materiału, na których umieszczono oczka do przewlekania wstążki. Oczek jest tylko osiem sztuk - wydawać by się mogło, że to mało, jednak w praktyce taka ilość w zupełności wystarczy aby swobodnie regulować szerokość płaszcza. Zamiast wstążki mamy czarną sznurówkę, która okazała się bardzo wytrzymała. Nie rozciąga się, nie odkształca i nie zawija jak w przypadku wstążek atłasowych czy aksamitek, zaś jej końce zostały fabrycznie zabezpieczone aby się nie strzępiły. Raz zasznurowany płaszcz zachowuje swoje wymiary dopóki nie postanowimy ich zmienić, sznurówka trzyma wszystko w ryzach. Bardzo cieszy mnie również fakt, że po zawiązaniu w górnej części pleców materiał nie tworzy garba. Skąd ten pomysł? Otóż w płaszczu od F+F niestety tak właśnie było, głównie z tego względu, że był on na mnie za duży i musiałam się ściskać niemal maksymalnie. Prowadziło to do okropnego zmarszczenia materiału na środku pleców, a ja mogłam się jedyne ratować poprzez przykrycie "garba" dołączoną do płaszcza pelerynką. Po takich doświadczeniach to dla mnie prawdziwe szczęście, że zakup z Restyle jest do moich wymiarów tak dobrze dopasowany.
Płaszcz bez wątpienia nie jest idealny. Warstwa ocieplenia mogła być jeszcze odrobinę grubsza, sam projekt - o kilka centymetrów dłuższy, podobnie jak zachodzące na siebie poły płaszcza, które lepiej chroniłyby dzięki temu przed porywistym wiatrem. Jednak z moich poprzednich doświadczeń jasno wynika, że idealny płaszcz zimowy po prostu nie istnieje i najwyższy czas przestać uganiać się za Świętym Graalem wyrosłym z moich własnych wygórowanych oczekiwań. Dzieło Restyle ma wystarczająco dużo zalet, abym była z niego zadowolona, płaszcz bardzo przyjemnie nosi się na co dzień i pasuje do każdego stroju, nawet bardziej wpadającego w klimaty lolita fashion. Służył mi bardzo dobrze przez te 6 miesięcy i mam nadzieję, że będę mogła na niego liczyć również w następnych sezonach (oraz że znów mnie diabeł nie podkusi, by go wymieniać na coś innego).

środa, 15 kwietnia 2015

Bandai S.H.Figuarts Sailor Uranus 20th Anniversary figure

Tak, zdaję sobie sprawę, że ta recenzja powinna pojawić się tutaj już dawno, tym bardziej, że obie Czarodziejki, tak z Urana jak i z Neptuna znalazły się w moim posiadaniu. I owszem, pamiętam co zapowiadałam wcześniej - że zrobię im recenzję łączoną, z oczywistych względów. Niestety, po drodze pojawił się pewien... szkopuł, który zarówno odwlókł całą notkę w czasie, jak również wymusił na mnie decyzję o zrezygnowaniu ze wspólnej recenzji...
Zanim jednak przejdę do rzeczy, tradycyjnie i jak gdyby nigdy nic odfajkujmy tych kilka początkowych punktów regulaminu, do których zdążyłam przyzwyczaić już chyba wszystkich czytających moje sailorkowe sprawozdania. Pierwszą pozycją na liście jest oczywiście pudełko, więc zerknijmy na nie szybko. Jakby nie patrzeć zostało ono wyprodukowane w oparciu o ten sam schemat co wszystkie poprzednie opakowania z serii, zmieniają się tylko charakterystyczne dla danej bohaterki barwy oraz rzecz jasna zdjęcia z jej wizerunkiem.
Wewnątrz znajdziemy znajome nam już plastikowe etui ochronne, w którym bezpiecznie zamknięte zostały wszystkie elementy całego, bogatego trzeba przyznać, zestawu. O wszystkich tych dobrach, które Bandai postanowiło dodać do postaci Sailor Uranus opowiem po kolei.
Już w przypadku poprzedniej Czarodziejki, jaką była Sailor Saturn mogliśmy zauważyć pewne zmiany, wprowadzone przez producenta w kwestii organizacji dodatków. Tym razem również mamy do czynienia z kolejną nowością - ramię stojaka na figurkę, umieszczone do tej pory wraz z podstawką w plastikowym worku przyklejonym taśmą do tylnej ściany etui, znalazło swoje miejsce w jego wnętrzu. Sam uchwyt osadzony został w osobnej przegródce, zaś ramię sprytnie schowano pod wyjmowaną kasetką z zestawem twarzy i dłoni. Jest to moim zdaniem bardzo dobre rozwiązanie, nie tylko ze względu na lepszą ochronę ruchomych elementów stojaka, chwali się także zagospodarowanie przestrzeni, które doceni każdy zwolennik minimalizmu.
Nie zmieniło się natomiast umiejscowienie samej podstawki, nadal tkwi ona w worku przy tylnej ściance plastikowego etui. Być może wraz z nadejściem kolejnych postaci Bandai i dla niej znajdzie dogodniejsze miejsce. Jedno jest natomiast pewne - nie może ulec zmianie jej charakterystyczny wygląd. Niezmiennie w kształcie serca, z nazwą danej Czarodziejki oraz symbolem patronującej jej planety, wszystko nadrukowane w odpowiednim kolorze.
I tym miejscu, to jest po sfotografowaniu pudełka ze wszystkich możliwych stron oraz rozprawieniu się ze stojakiem, zwykle wyjmowałam samą figurkę z opakowania, aby ją dokładnie obejrzeć i sprawdzić, czy wszystkie stawy działają jak należy. I tak też uczyniłam tym razem, standardowo, jak zwykle wyciągnęłam miniaturkę Haruki z przezroczystego plastiku, po czym najzwyczajniej w świecie chwyciłam w palce jedną z jej dłoni aby ocenić działanie nadgarstka i ledwo ją dotknęłam - trach! Dłoń została mi w jednej, a reszta figurki w drugiej ręce... Chciałam w tym miejscu zaznaczyć, że jest to moja siódma figurka z tej serii i jeszcze nigdy, przy żadnej z poprzednich Sailorek nie zdarzyła mi się taka sytuacja, a przecież zmieniałam im dłonie i ustawienia już setki razy. W tamtej chwili doznałam po prostu szoku i przez jakiś czas siedziałam nieruchoma z zepsutą figurką w dłoniach, figurką, którą ledwo wyciągnęłam z pudełka i nie mogło do mnie dotrzeć co tak naprawdę się właśnie stało.
Gdy wreszcie się otrząsnęłam natychmiast napisałam do pośrednika. Chciałam po prostu poruszyć dłonią figurki w górę, by sprawdzić, czy wszystko działa jak należy. Robiłam tak przy rozpakowywaniu każdej nowo przybyłej Czarodziejki i nigdy nie przykładałam do tego praktycznie żadnej siły, a na pewno nie takiej, aby cokolwiek złamać. Jakby nie patrzeć stawy w figurkach typu action są właśnie po to, aby się poruszać, więc cała sytuacja była dla mnie dziwna i niezrozumiała. Niestety, pośrednik stwierdził, że uszkodzenie powstało z mojej winy i że jedyne co mogę w tej chwili zrobić to zamówić drugą figurkę za pełną cenę. Naprawdę nie oczekiwałam, że zaoferuje mi nowy egzemplarz za darmo, ale sądziłam, że stała klientka zamawiająca u tego samego gościa od roku może liczyć w takiej sytuacji na jakąś pomoc, jakieś części zamienne, sama nie wiem co... A w najgorszym wypadku przynajmniej na małą zniżkę na nowego Urana. Nie. Cały mój opis sytuacji oraz sugestia, że najprawdopodobniej trafiła mi się wadliwa figurka (bo niemożliwe, żeby dłoń odłamała się od tak, dosłownie po pierwszym dotknięciu) zostały całkowicie zignorowane. Natychmiast uznano, że to moja wina i koniec.
Czarodziejka z Urana kosztowała mnie 250 zł - znacznie więcej niż poprzednie Sailorki. Pośrednik tłumaczył to podniesieniem cen przez samych Japończyków, w co na początku grzecznie byłam skłonna uwierzyć, póki nie dowiedziałam się, że również każda kolejna figurka ma być coraz droższa. Już wtedy wzbudziło to moją wątpliwość co do uczciwości pośrednika, który - jak wspomniałam - od roku ciągnął ode mnie kasę na Sailorkową kolekcję i najwyraźniej postanowił wykorzystać moje pełne zaufanie. Miarka się jednak przebrała, gdy usłyszałam, że w całym tym nieszczęściu mogę jedynie wybulić kolejne 250 zł jeśli chcę mieć całego i zdrowego Urana. Być może mam tendencję do wydawania oszczędności na rzeczy nie do końca niezbędne do życia, ale na litość boską, jeszcze nie oszalałam. Grzecznie acz zdecydowanie podziękowałam za taką propozycję i w naszych kontaktach zapadła znacząca cisza...

Odwołując się natomiast do powyższego zdjęcia wspomnę jeszcze o różnicy w stawie nadgarstkowym między tworami Bandai, a figurkami typu figma produkowanymi przez Max Factory. Bandai zaproponowało rozwiązanie polegające na przypinaniu dłoni do małych bolców znajdujących się na końcach ruchomych części stawu, co zapewnia bardzo estetyczne i niemal niewidoczne połączenie, ale jak się niestety okazało bardzo kruche. Figurki figma całą ruchomą część łącznie z bolcem wbudowaną mają w dłoń, która następnie wsuwana jest do otworu w przedramieniu. Takie rozwiązanie jest być może mniej estetyczne, ale zdecydowanie prostsze i tym samym bardziej odporne na uszkodzenia. Max Factory w tym przypadku wygrywa.
Nie mając innego wyjścia, w miejsce brakującego elementu umożliwiającego wymianę dłoni postanowiłam przykleić jedną na stałe. Wybrałam taką, która moim zdaniem była najbardziej uniwersalna i mogłaby się w miarę naturalnie prezentować przy każdej ewentualnej pozie. Czy mój wybór był słuszny - okaże się podczas oglądania kolejnych zdjęć. Na razie mogę wam powiedzieć, że sklejenie razem lekko gumowego plastiku, z którego wykonana została dłoń, w dodatku pomalowanego perłową farbką z twardym plastikiem samego nadgarstka było okropnie trudne: klej uniwersalny (którym skleiłam nawet torebkę z Restyle) na początku w ogóle nie chciał trzymać wspomnianych elementów i zadziałał dopiero gdy po raz trzeci nałożyłam hojną warstwę, aż wylewającą się z zagłębienia. Owszem, z bliska nie wygląda to najlepiej, ale cóż mogę zrobić? Już i tak cała sytuacja sprawiła, że było mi niezmiernie przykro i choć od opisywanego zajścia minęło sporo czasu nadal napawa mnie ono smutkiem, odbierając motywację aby dalej brnąć w tą recenzję. Teraz już wiecie czemu tak długo z nią zwlekałam.
Ciężko jest opisywać taki zakup w podobny sposób co poprzednie figurki, jednam mimo wszystko postaram się tego dokonać. Trzeba bowiem przyznać, że jakość wykonania, a raczej odwzorowania Czarodziejki z Urana, jaką znamy z pierwszej wersji anime nie ustępuje jej poprzedniczkom. Uwadze twórców nie uszły najmniejsze detale, takie jak charakterystyczny wygląd oczu bohaterki, odpowiednio ułożona fryzura czy nawet pojedynczy kolczyk, o którym sama zdążyłam zapomnieć. Z fryzurą związane jest natomiast pewne ograniczenie w ruchomości głowy - Haruka może jedynie potakiwać, nie jest zaś w stanie odchylić głowy do tyłu i spojrzeć w górę. Taki sam problem wystąpił wcześniej u Sailor Mercury.
Sailorkowy uniform oczywiście standardowy, w kolorach charakterystycznych dla Czarodziejki z Urana: bieli i odcieniach granatu, z żółtym akcentem w postaci kokardy z przodu mundurka. Podobnie jak w przypadku wszystkich Outer Senshi marynarski kołnierzyk ich strojów pozbawiony jest białych lamówek. Warto również zwrócić uwagę na zmianę długości rękawiczek - wszystki Inner Senshi oraz Sailor Saturn posiadały długie rękawiczki do łokci, Uran wraz z Neptunem jako jedyne mają krótkie wersje rękawiczek.
Za każdym razem gdy spoglądałam na buty Sailor Uranus miałam wrażenie, że autorka mangi stworzyła je bez żadnego konkretnego pomysłu, szkicując szybko proste botki z wyższą cholewką, a dla "urozmaicenia" nakreśliła jeszcze kilka pasków (mogła chociaż dodać jakieś fajne klamry...). Tak, nie są w moim guście. Nie dziwię się również, że ich przeniesienie na miniaturę sprawiło twórcom figurki trochę problemów, których jak widać nie udało się do końca wyeliminować - pomiędzy ruchomym stawem kostki a cholewką wystaje fragment nogi.
Naturalnie nie można pominąć porównania wzrostu Haruki z innymi bohaterkami, sama byłam bardzo ciekawa jak ono wypadnie. Nie jest zaskoczeniem, że Sailor Saturn - najmłodsza z całej mojej dotychczasowej kolekcji będzie wyglądać przy pannie Tenoh niczym calineczka. Natomiast najwyższa do tej pory Sailor Jupiter jest od Urana odrobinę niższa - zarówno biodra, ramiona oraz czubek głowy obu Czarodziejek znajdują się na innej wysokości.
Sposób ustawienia na stojaku również nie powinien budzić w tym przypadku najmniejszych wątpliwości - w przeciwieństwie do Sailor Mars oraz Sailor Venus nie mamy tutaj do czynienia z niezwykle długimi i bujnymi puklami opadającymi na grzbiet, nic więc nie koliduje z uchwytem czy ramieniem statywu i figurka może na nim bez problemów spocząć.
To by było na tyle jeśli chodzi wstępną charakterystykę samej figurki, możemy zatem przejść do dodatków, których jest całkiem sporo. Wszystkie znalazły swoje miejsce w plastikowym etui - wymienne dłonie oraz twarze zapakowane zostały dodatkowo w osobną, wyjmowaną kasetkę.
Jednym z ciekawszych elementów, który nie pojawił się przy żadnej wcześniejszej Sailorce jest para złączonych ze sobą, skrzyżowanych dłoni, które umożliwiają ustawienie Haruki w charakterystycznej pozie z "założonymi rękami". Z oczywistych przyczyn takich czarów nie dałoby się osiągnąć przy pomocy standardowych, ruchomych dłoni, dlatego miło ze strony producenta, że pomyślał o takim unikatowym dodatku. Element ten, choć na pierwszy rzut oka wydaje się lity i jednorodny wcale taki nie jest - na środku sprytnie ukryto zatrzask rozdzielający całość na dwie połówki, dzięki czemu łatwiej przyłączyć ręce do figurki. Tak przynajmniej prezentuje się teoria, gdyż w praktyce niestety wcale nie jest to takie proste...
Aby wymienić ruchome ramiona na dodatkową parę rąk trzeba się trochę natrudzić. Możecie sobie wyobrazić jakim zapałem natchnęła mnie wizja odłączania kończyn figurki zaraz po tym, jak odpadła jedna z jej dłoni... Czego się jednak nie robi na potrzeby recenzji? Bolce w stawach barkowych okazały się znacznie silniejsze niż nadgarstki i cała operacja przebiegła pomyślnie, choć tym razem trzeba było (nie bez strachu) użyć odrobiny siły. Trzeba również uważać na drobny element w postaci białych rękawków, które odpadają same natychmiast po odczepieniu ramion i bardzo łatwo je zgubić. Każdą z połówek skrzyżowanych rąk należy najpierw podpiąć pod odpowiedni bark a następnie połączyć je ze sobą, nie tracą przy okazji cierpliwości.
Mocowanie się z figurką w celu założenia tego elementu jest jednak warte zachodu - skrzyżowane ręce prezentują się naprawdę godnie. Po ich właściwym i starannym zamontowaniu nie widać łączenia pomiędzy dwiema rozkładającymi się połówkami i całość wygląda jak integralna część miniaturowej wojowniczki. Ręce w żaden sposób nie kolidują również z ustawieniem figurki na stojaku, a wbrew pozorom jest to całkiem istotna kwestia.
Rozwiązanie to nie jest dla mnie jednak żadną nowością, miałam już z nim do czynienia w przypadku figurki Kirino (figma Max Factory), która co prawda nie doczekała się tutaj jeszcze własnej recenzji (nie jestem pewna czy ma to tak naprawdę sens), pojawiła się natomiast w moim małym "świątecznym odcinku specjalnym" zatytułowanym One more Xmas. Przy każdej z figurek koncept wydaje się być identyczny i równie dobrze się prezentuje, a zmontowanie ramion jest w obu przypadkach równie mozolne. Zdecydowanie mamy tutaj remis.
Już przy okazji Sailor Saturn Bandai wprowadziło osobliwy sposób przechowywania wymiennych dłoni, całkiem inny od wykorzystanego w przypadku poprzednich Czarodziejek. Tutaj widzimy kontynuację tego pomysłu w znacznie bardziej rozbudowanej wersji. Białe klocki a'la główki od ludzików LEGO zostały ze sobą połączone i nie leżą już luzem w plastiku. Nadal jednak można je odłączać, co bywa bardzo przydatne przy wyjmowaniu i wkładaniu poszczególnych dłoni. Każda z nich trzyma się na białych klockach przy pomocy tego samego systemu drobnych bolców, które umożliwiają przypięcie do figurki. Istnieje zatem szansa, że tutaj również można coś przypadkiem połamać♥ Poza tym nie wszystkie dłonie posiadają parę.
Sailor Uranus, jak każda z Czarodziejek, wyposażona została w zestaw czterech wymiennych twarzy wyrażających odmienne stany emocjonalne. Haruka nie należała do osób o wyjątkowo zróżnicowanej mimice, więc moim zdaniem komplet ten jest wystarczający. Każdą z twarzy wykonano z dbałością o każdy szczegół i pomalowano w bardzo staranny sposób.
Pośród bardzo wielu różnych kombinacji twarzy z poszczególnymi dłońmi (biorąc pod uwagę ograniczenie po stronie lewej) znajduje się jedno, które bez wątpienia zasługuje na szczególną uwagę, gdyż pozwala na ustawienie Czarodziejki z Urana w jej popisowym ataku polegającym na wywołaniu trzęsienia ziemi, zwanego po angielsku World Shaking. Figurka wygląda w tej pozie całkiem nieźle, choć oczywiście nie został do niej dołączony żaden przedmiot, który mógłby przynajmniej imitować świetlistą planetę pojawiającą się nad uniesiona ręką postaci.
Jak pewnie wszyscy zdążyli już zauważyć producent postanowił umieścić w zestawie dodatkową twarz dla Czarodziejki z Księżyca, przedstawiającą typową dla japońskich kreskówek zakochaną minę wyrażoną za pomocą symbolicznych serduszek w oczach zamiast tęczówek. Nie ważne jak wielką fanką anime kiedyś byłam - od samego początku uważałam to za najgłupszą rzecz na świecie i zdecydowanie bardziej wolałam klasyczny rumieniec odzwierciedlający to uczucie. Przy okazji zauważyć warto jedno - w żaden sposób nie da rady ustawić rąk zauroczonej Usagi w taki sposób, jak pokazane to zostało na pudełku. Poniższe zdjęcia ukazują najbliższy oryginałowi efekt, jaki udało mi się uzyskać i nie można o nim powiedzieć nawet "close enough". Nie mam pojęcia jak oni fotografują te figurki, ale daleko temu do rzeczywistości...
Zastanawiałam się również jaki sens miało umieszczenie "zakochanej twarzy" dla Sailor Moon wraz z ekwipunkiem Haruki. Fakt, gdy panna Tenoh pojawia się na początku bohaterki biorą ją za pięknego chłopca i przez jakiś czas rzeczywiście smalą do niej cholewki, jednak dała się na to nabrać nie tylko głupiutka Usagi, ale także Rei i Minako (co do Ami i Makoto pewności nie mam:D). Poza tym bardzo szybko wychodzi na jaw, że Haruka to jednak dziewoja, a wówczas wszystkie wyżej wymienione bohaterki wpadły w spore zażenowanie (w pobliżu zawsze czaiła się zresztą Michiru, gotowa zdzielić ewentualną rywalkę przez łeb). Od tego momentu nie przypominam sobie już żadnych większych akcji pomiędzy Usagi a Haruką, zwłaszcza gdy obie były w formie Czarodziejek, nie znajduję więc żadnego wyjaśnienia dla umieszczenia tutaj owej idiotycznej twarzy. Jeśli już producent musiał, to powinien ją wrzucić do zestawu z Tuxedo.
Ostatnim dodatkiem, w jaki wyposażona dostała Czarodziejka z Urana jest oczywiście jej charakterystyczna broń - Kosmiczny Miecz. Wykonany został z lekko gumowego tworzywa, przez co drobniejsze elementy, jak chociażby esowato wygięte detale rękojeści mogą się niebezpiecznie wyginać stwarzając ryzyko uszkodzenia. Całość starannie pomalowano perłowymi farbkami, zgodnie z pierwowzorem występującym w anime. Muszę jednak przyznać, że nigdy nie byłam fanką tego miecza o szerokim i wygiętym ostrzu, który wyglądał raczej na broń pirata niż oręż jednej z wojowniczek o miłość i sprawiedliwość. Owszem, Haruka w pewnym sensie była "męską" dziewoją, ale mimo to znacznie lepiej pasowałoby mi do niej coś bardziej eleganckiego. Nigdy nie rozumiałam również jak taki miecz mógł być jednym z poszukiwanych talizmanów, cóż jednak zrobić - wola autorki, nie moja. Wracając natomiast do tematu uszkodzeń, trzeba przyznać, że spotkało mnie szczęście w nieszczęściu i z dwóch bolców do przyczepiania wymiennych dłoni odłamał się akurat lewy, a nie prawy, bowiem Czarodziejka dzierży swój miecz właśnie w prawej dłoni, którą na szczęście nadal mogę wymieniać.
I nadszedł w końcu czas, aby tradycyjnie sprawdzić możliwości ustawienia figurki w końcowej pozie transformacji. Niestety w przypadku Sailor Uranus wypada ona bardzo słabo. Główną przyczyną jest fakt, iż stawy figurki mają swoje ograniczenia i nie są tak elastyczne jak kreska twórców anime - zarówno nogi jak i ręce Haruki są w tej pozie mocno wygięte na zewnątrz, a tego plastikowa figurka naśladować rzecz jasna nie jest w stanie. Teoretycznie należało się tego spodziewać, w praktyce jest to kolejny element, który mnie rozczarował. Z oczywistych względów ciężko mi jest podsumować tą recenzję, subiektywne odczucia zdecydowanie biorą górę nad obiektywnym osądem, dlatego najlepiej będzie, jeśli w tym miejscu po prostu zakończę swoją wypowiedź, a każdy z was wyciągnie własne wnioski.
A na sam koniec mały "spoiler" dotyczący nadchodzącej czarodziejkowej recenzji. Powinna się ona ukazać całkiem niedługo, w ramach rekompensaty za rozdzielenie Urana i Neptuna do osobnych notek. Jednak aby nie było zbyt monotonnie zaplanowałam przedtem drobny (i - mam nadzieję - dość niespodziewany) odzieżowy przerywnik. Jak mawiają: "stay tuned".