środa, 29 października 2014

Painting the roses red

Nie mogłam doczekać się chwili, gdy wreszcie nadejdzie okazja aby uwiecznić przynajmniej jedną z moich - dawno już obmyślanych i sprawdzonych - jesiennych stylizacji pośród bajkowego krajobrazu mieniących się niezliczonymi kolorami liści, dokonujących swego przeobrażenia w delikatnych promieniach leniwego słońca. Niestety, rzeczywistość jak zwykle zweryfikowała moje śmiałe plany w okrutny sposób: najpierw brakiem czasu, później paskudną pogodą, a w końcu przebrzydłym choróbskiem, które trzyma mnie już od dwóch tygodni i nadal nie chce puścić. W takich okolicznościach nie pozostało mi nic innego, jak tylko (po raz kolejny) zadowolić się plenerem kanapowym, który miałam nadzieję powitać dopiero zimą.
Moje główne i najważniejsze pomysły nadal czekają na możliwość sfotografowania pośród jesiennej przyrody (w końcu nadzieja umiera ostatnia, wraz z przemijającą barwą liści), zaś domową sesję postanowiłam poświęcić sukience Magic Spell Book JSK od White Moon. Należała ona do moich ulubionych - była zarówno skromna, jak i elegancka, a przepiękny print z bordowymi różami w stylu vintage nadawał jej niepowtarzalnego charakteru. Jeszcze rok temu śmiało używałam jej na co dzień, jednak czas mija, a mój styl biegnie nowymi torami. Podjęte w ubiegłym toku postanowienie o odejściu od lolita fashion powoli się dopełnia.
Sukienka, choć piękna, przysporzyła mi kilku problemów. Przede wszystkim była dla mnie trochę za krótka - nie chodzi tutaj jedynie o zasady loliciej mody (o które od pewnego czasu już nie dbam), po prostu doszłam do wniosku, że jednak czuję się lepiej z zakrytymi kolanami. Sukienka miała również odrobinę za wysoko umieszczoną talię (standard przy moim wzroście), co na szczęście dało się zmodyfikować odpowiednio dobranym paskiem. Lecz największy problem dotyczył bardzo niewielkiej ilości rzeczy, z którymi mogłabym tą JSK zestawić. Już samo połączenie czerni z odcieniami brązów i beżów zawsze wydawało mi się dość niewygodne. W przypadku tej sukienki wyjątkowo się ono projektantom udało, a cudowny materiał na "spódnicy" sprawił, że wszelkie moje wątpliwości odeszły w niepamięć i dokonałam zakupu.
Jednak wygląd samej JSK to jedno, a dobranie do niej reszty dopasowanej garderoby to drugie. Zestaw z białą koszulą, którą producent zaleca nosić do tej sukienki, pięknie prezentuje się na manekinie, lecz niestety nie na mnie. Wyglądałam w tym połączeniu niczym grzeczna uczennica zmierzająca na rozpoczęcie roku i zdecydowanie nie był to efekt, jaki chciałam osiągnąć. Okazało się, że istnieje tylko jedno zestawienie, które mi odpowiada - nieśmiertelna czerń. Szyfonowa koszula, którą można było do tej pory zobaczyć w stylizacjach Grim tea invitation oraz Skeleton at the gates, najlepiej moim zdaniem prezentowała się pod czarnym materiałem góry sukienki. Do tego naturalnie czarne rajstopy (ten sam model co w Victorian time!) oraz skromne, niskie pantofelki. Przez długi czas ów jedyny sposób noszenia sukienki bardzo mnie satysfakcjonował, jednak w tym roku doszłam do wniosku, że całość jest niestety zbyt monotonna, a ja nie umiem wprowadzić żadnej intrygującej zmiany do tego zestawu.
Od początku byłam natomiast bardzo zadowolona z doboru biżuterii w tej stylizacji. Na szyi spoczął drobny wisiorek w kształcie sakiewki. Mogłoby się wydawać, że widniejący na nim napis "Anna Sui" jest trochę nieuzasadniony, jednak nic bardziej mylnego - nazwiskiem owej pani oznaczona jest także seria torebek w stylu vintage. A od sakiewki do torebki droga już niedaleka. Oryginalnie naszyjnik posiadał bardzo brzydką brązową kokardkę wykonaną z krzywo zawiązanego rzemyka. Wymieniłam ją więc na inną, bordową. Połączenie starego złota, czarnych koralików oraz czerwieni kokardy pasuje nie tylko do tej, ale i wielu innych sukienek z mojej szafy, a nawet do umieszczonych w tle kanapowej sesji poduszek z różami♥
Drugim złocistym elementem był mały pierścionek na dwa palce. Na jednej obrączce usadowił się filigranowy koliber, na drugiej niepodzielnie króluje wszechobecny motyw róż. Podobnie jak naszyjnik, trafił on do mnie już jakiś czas temu z odmętów internetu i jak dotąd nie doczekał się prezentacji na blogu. Był wtedy zresztą jedynym moim pierścionkiem, który nie pochodził spod znaku Alchemy Gothic i wydawał się wręcz zbyt zwyczajny aby poświęcać mu jakąkolwiek notkę. Na starość jednak zachciało mi się przemeblowania w składzie biżuterii i okazałe, noszone raz na ruski rok gotyckie pierścienie poszły w odstawkę, a na ich miejsce przywędrowały delikatne drobiazgi w babcinych klimatach. Koliber z różami nie jest już więc osamotniony, co mam nadzieję udowodnić za jakiś czas w notce poświęconej mojej biżuterii.
Ostatni akcent biżuteryjny pojawił się rzecz jasna we włosach - jest to drobna spinka z kokardą, jedna z pary. Spinki przybyły do mnie dawno temu, znalazłam je na Allegro wraz z różanym naszyjnikiem i z miejsca zakochałam się w całym zestawie. Były to również moje pierwsze spinki typu wsuwki z niebanalnymi zdobieniami, dzięki nim zaczęłam szukać innych ozdób do włosów w podobnych klimatach i od tamtego czasu uzbierała się dość pokaźna kolekcja (którą również mam nadzieję pokazać w notce poświęconej biżuterii... tylko kiedy to nastąpi...?). Obie spinki z pary zwrócone są w tą samą stronę i mają tak samo ułożoną kokardę, co narzuca wpinanie ich po jednej stronie głowy. Z tego też względu zwykle noszę je pojedynczo. Mimo sporej kokardy są bardzo lekkie i nosi się je komfortowo. I trzeba przyznać, że jest w nich coś magicznie staroświeckiego♥ Idealnie pasują do stylizacji w klimatach retro i vintage.
To uczucie, gdy wszystkie elementy biżuterii są w tym samym odcieniu starego złota♥
Ponieważ czas jak zwykle goni mnie nieubłaganie, póki co to by było na tyle. Idę wznosić modły do borów zielonych, aby zesłały mi jeszcze choć jeden słoneczny, niezapracowany i zdrowy weekend. Być może zdążę się jeszcze nacieszyć resztkami ciepłej, prawdziwie pięknej jesieni...

poniedziałek, 27 października 2014

Punk Rave M-012 visual kei ragged style black knitted sweater

Dość nietypowy okaz w mojej szafie - dziurawy sweter od Punk Rave. Zakupiłam go ponad rok temu, ale jak dotąd nie było mi spieszno do napisania recenzji. Głównym powodem był brak produktu w sklepie Restyle oraz to, że swój egzemplarz nabyłam z drugiej ręki. Recenzje rzeczy używanych mają dla mnie sens jedynie w kwestii loliciej garderoby, a ów sweter - choć pozostawiony przez poprzednią właścicielkę w idealnym stanie - jednak się do tej kategorii nie zalicza i sam w sobie nie prezentuje nader zjawiskowo, nawet po rozłożeniu na najładniejszym kwiecistym prześcieradle. Innymi słowy w ogóle nie planowałam jego recenzji, do zmiany decyzji zmotywował mnie dopiero niedawny powrót swetra na ristajlowe półki.
Uznałam, że skoro dzieło Punk Rave znów jest dostępne taka recenzja może okazać się przydatna, tym bardziej, że - jak to niestety często bywa - nie wszystko jest takie, jak przedstawiają zdjęcia sklepowe. Zacznijmy jednak od początku. Tak oto sweter prezentuje się w rzeczywistości. Jak wspominałam, rozłożony na płasko nie wzbudza sensacji i ogólnie dość ciężko zrobić mu jakiekolwiek dobre zdjęcia, ukazujące wszystkie zasadnicze różnice. W oczy natychmiast rzuca się bardzo długi komin, który po założeniu można ułożyć w dowolny sposób.
Do niego przejdę jednak za chwilę, najpierw kilka słów o samym materiale. Ma głęboki czarny kolor, na którym odznaczają się liczne srebrne nitki. Nie widać ich z daleka, z bliska natomiast dają bardzo ciekawy efekt. Nie jestem do końca przekonana, czy materiał można z czystym sumieniem nazwać "wełną", jak głosi opis z Restyle, jednak trzeba przyznać, że jest zaskakująco ciepły. Sweter, mimo "ażurowej budowy" zdecydowanie lepiej nadaje się na zimniejsze dni, w innych przypadkach może nam w nim być zwyczajnie za gorąco. Wydaje mi się również, że splot jest o wiele bardziej gęsty niż pokazują to zdjęcia sklepowe. Poza tym materiał jest bardzo miły w dotyku, sympatycznie się go nosi i nie zauważyłam jak dotąd, aby ingerował w mechanizmy elektrostatyki (ale być może jest to kwestia płukania w przyzwoitym płynie...).
Przejdźmy zatem do wspominanego komina, bowiem tutaj zaczynają się pierwsze nieścisłości pomiędzy stanem rzeczywistym a wizją producenta. Już po rozłożeniu golfu na płasko można odnieść wrażenie, że jest on co prawda bardzo długi, ale na pewno nie tak obszerny jak chcą tego zdjęcia sklepowe. Po ułożeniu go w odpowiedni sposób mamy już pewność, że nie będzie opadał pod szyją w tak majestatyczny sposób - wręcz przeciwnie, przypomina po prostu zwyczajny golf o trochę większych gabarytach. Z tym samych względów ciężko używać go jako kaptura, zgodnie z sugestią producenta. Należy zacząć od tego, że osoby o długich włosach ogólnie mają tutaj utrudnione zadanie, jednak nawet przy krótkiej fryzurze sprawa wcale nie jest prostsza. Komin najzwyczajniej w świecie nie jest na tyle duży, aby w rzeczywistości prezentować się tak, jak na modelce. Moim zdaniem jest to niestety spore rozczarowanie.
Po kominie nadszedł czas na główną atrakcję swetra od Punk Rave - dziury, zaciągnięcia i inne poszarpane elementy. W celu ich lepszego uwidocznienia podłożyłam pod spód białą bokserkę i co się okazało? Otóż, tak samo jak w przypadku golfu, wszystko jest zdecydowanie mniejsze niż na zdjęciach sklepowych. Producent obiecuje nam okazałe, bardzo realistycznie wyglądające zaciągnięcia, "pajęczynę" pięknie układającą się na sylwetce. Tymczasem otrzymujemy wyjątkowo grzecznie wykonany, prosty niczym po odmierzeniu linijką i skromnie wyglądający ażurowy wzorek. Jeśli ktoś zanadto zaufał zdjęciom producenta może doznać lekkiego szoku.
Jeśli spojrzymy na te wszystkie elementy z osobna, dojdziemy do wniosku, że w zasadzie nie są one wcale takie złe. Wykonano je porządnie (no, może trochę zbyt porządnie), istnieją bardzo małe szanse, że zaczną się pruć w niekontrolowany sposób i odzwierciedlają dobry zamysł projektanta. Jestem przekonana, że sama nie dałabym rady wykonać takiego swetra nie niszcząc przy okazji całego materiału i nie umieszczając dziur w iście chaotyczny sposób. Z tworem Punk Rave jest tak naprawdę tylko jeden problem - wszystkie rozdarcia są po prostu za małe względem całego swetra. Zastanawiałam się, czy próba rozciągnięcia całości nie poprawiłaby trochę owego skromnego stanu wizualnego, jednak obawiam się, że ciężko będzie własnoręcznie uzyskać taki efekt, jaki widać na zdjęciach sklepowych.

Na plecach obserwujemy dokładnie to samo. Dziury i rozprucia są zdecydowanie mniejszych rozmiarów, usytuowane centralnie na środku i nie można oprzeć się wrażeniu, że wykonano je w bardzo staranny, typowo fabryczny sposób - czyli tak, jak prawdziwe dziury wykonane być nie powinny. Dodatkowo okazuje się, że w rzeczywistości sweter posiada w tym miejscu tylko pięć okrągłych dziur, podczas gdy na zdjęciu producenta mamy ich aż dziewięć, zachodzących prawie na same ramiona... Po prawej stronie widać jedyne "szkody", jakie udało mi się poczynić w ciągu dotychczasowego użytkowania - dosłownie dwie zaciągnięte nitki. Wydaje mi się, że całość będzie wyglądała lepiej jeśli kiedyś uda mi się pozaciągać ich nieco więcej.
Rękawy także posiadają dziury. Wzór na każdym z nich minimalnie się różni i nie jest oczywiście tak okazały, jak wmawia nam producent. Miłą niespodziankę stanowi natomiast fakt, że rękawy rozszerzają się ku dołowi, co z kolei nie było wyraźnie zaakcentowane na zdjęciach sklepowych. Krawędzie zawijają się na zewnątrz w charakterystyczny sposób, tak samo jak w dolnej części swetra. Jest jeszcze jedna kwestia, którą chciałam poruszyć przy okazji rękawów, a mianowicie wymiary widniejące na stronie Restyle. Z informacji podanych przez sklep wynika, że rękawy powinny być nieco krótsze od długości samego swetra, tymczasem już na zdjęciach producenta widać wyraźnie, że nie jest to prawda. Rękawy są dokładnie tej samej długości co całość - nieco ponad 70 cm, co w połączeniu z ich "dzwonowatym" kształtem wygląda naprawdę zjawiskowo. Uwielbiam długie i szerokie rękawy, nieśmiało przywodzące na myśl średniowieczne klimaty, więc sweter ma za nie dodatkowy ogromny plus.
Sweter od Punk Rave pod kilkoma względami różni się od wersji, którą producent przedstawia na zdjęciach sklepowych. Wiele osób może być rozczarowanych mało okazałym kominem, a także niewielkimi rozmiarami oraz bardzo zachowawczym wykonaniem kluczowych elementów, jakimi są dziury. Być może w obu przypadkach jest to kwestia rozciągnięcia materiału, jednak po ponad roku częstego użytkowania i prania w pralce nie zauważyłam, aby sweter miał tendencje do rozciągania. Jest to wręcz swego rodzaju ironia, w końcu w innych okolicznościach uznałabym to za zaletę. Mimo wszystko jestem z dzieła Punk Rave bardzo zadowolona. Nie wiem czy jest to kwestia zakupu z drugiej ręki za niższą cenę, czy raczej tego, że nie jest to mój główny styl i nie podchodzę to tego typu ubrań w sposób profesjonalny, a traktuję je raczej jako chwilową odskocznię od sukienek, dzięki czemu nie przywiązuję zbytniej wagi do ewentualnych mankamentów. Tak czy inaczej muszę wam zdradzić, że nie ma nic lepszego w chłodny, jesienny, często deszczowy poranek, niż wskoczyć w prosty zestaw z tym swetrem w roli głównej. Nie raz ratował mnie, gdy wstając o piątej rano zwyczajnie nie miałam ochoty się stroić. Nie obchodzi mnie rozmiar golfu czy dziur, ja go po prostu uwielbiam - jest miły, ciepły, wygodny i klimatyczny. I owszem, będą stylizacje z jego udziałem. Stay tuned.

piątek, 24 października 2014

Japanese cuteness overload! Iwako erasers and more

Zapraszam do przeczytania notki, za sprawą której wszyscy będziemy wyglądać mniej więcej tak. Mimo, iż rok akademicki trwa zaledwie od kilku tygodni, zdążyłam się już przekonać, że - wbrew temu, co niezmiennie słyszy się od starszych roczników - z biegiem lat wcale nie jest coraz łatwiej. Wręcz przeciwnie, zaczyna się robić poważnie, a zdobywaniu wiedzy trzeba poświęcać coraz więcej czasu. Postanowiłam więc nieco sobie osłodzić ów skok do zimnej i głębokiej wody za sprawą kilku przebrzydle uroczych gadżetów "prosto z Japonii". Uwielbiam te chwile, kiedy pośród natłoku obowiązków i zgiełku związanego z dorosłym życiem mogę znowu na kilka sekund poczuć się dzieckiem, chociażby za sprawą takich przyborów szkolnych.
Jak to "nie wolno jeść"? Przecież wyglądają tak smakowicie!
Wszystko zaczęło się jeszcze pod koniec wakacji, kiedy to przypadkiem odkryłam gumki do ścierania firmy Iwako. Istnienie gumek w różnych kolorach, kształtach a nawet zapachach nie powinno w zasadzie nikogo dziwić, nawet w czasach mojego dzieciństwa zbierało się tego typu ciekawe szkolnej akcesoria. Jednak Japończycy jak zwykle poszli o krok dalej - ich gumki do mazania zaskakują nie tylko różnorodnością, ale przede wszystkim niezwykle starannym wykonaniem. Gdy tylko zobaczyłam te smakowite ciastka wiedziałam, że muszę je mieć!
Gumki wykonano z materiałów bezpiecznych, o czym informuje znaczek widniejący na tylnej części opakowania. Same kartoniki, w których przybyły do mnie miniaturowe łakocie również zasługują na uwagę - przezroczyste plastikowe foremki zabezpieczające zawartość nie zostały przyklejone do opakowania klejem, dzięki czemu nie trzeba zrywać kolorowych grafik podczas rozpakowywania. Zamiast tego kartoniki wysuwa się jednym ruchem z plastikowego etui. Jest to dobra wiadomość dla kolekcjonerów, bowiem po obejrzeniu gumek i wykonaniu serii zdjęć można je z powrotem starannie zapakować, a całość wygląda na nienaruszoną.

Do wyboru jest kilka kompletów przedstawiających rozmaite słodkości, każdy z nich zawiera sześć elementów umieszczonych na identycznej różowej tacy. Taca jako jedyna część zestawu nie służy do ścierania ołówka - jest w całości wykonana z plastiku o lekko perłowym połysku. Świetnie sprawdza się natomiast w roli rekwizytu oraz rzecz jasna pomaga w przechowywaniu.
A oto i słodycze w całej swej okazałości. Czyż nie wyglądają nadzwyczaj realistycznie? Jak już pisałam, gumki Iwako zaskakują starannością wykonania i precyzją odwzorowania detali. Nadal nie mogę się napatrzeć na te wszystkie faktury kremów, biszkoptów, wafli i owoców♥
Produkty Iwako mają jeszcze jedną cechę, która świadczy o ich niepowtarzalności - są rozkładane. Każdy kolorowy element wykonany został tak, aby można go było odczepić od całości i po chwili ponownie włożyć w to samo miejsce. Można się więc nimi bawić jak puzzlami - wymieniać owoce, nadzienia w ciastkach, a nawet tworzyć tęczowe makaroniki poprzez mieszanie różnych kolorów. Możliwość rozkładania gumek łączy się również z ich głównym zastosowaniem - ścieraniem ołówka. Jeśli mamy do wytarcia większą powierzchnię użyjemy oczywiście całej gumki, ale gdy chcemy pozbyć się jedynie małego szczegółu wystarczy odczepić pojedynczy element, którym będziemy mogli posłużyć się w bardziej precyzyjny sposób.
A po tak obfitym słodkim posiłku... najwyższy czas na mycie zębów!
Gumki Iwako można zakupić nie tylko w formie zestawów, ale także na sztuki. Każdy element zapakowany jest w mały plastikowy woreczek opatrzony grafiką adekwatną dla danej serii. Opakowania, podobnie jak w przypadku zestawów, można wielokrotnie otwierać i zamykać. Elementy w każdej serii tematycznej dostępne są w kilku różnych kolorach do wyboru - ja zdecydowałam się na białą tubkę pasty do zębów oraz zieloną szczoteczkę wraz z kubkiem w jaśniejszym odcieniu. Gumki, za wyjątkiem kubka, również rozkładają się na kilka części. Etykieta nie służy do ścierania, ale jest równie starannie wykonana co gumowe elementy.



Nie mogło oczywiście zabraknąć klimatów stricte japońskich. Do mojej kolekcji od Iwako szybko dołączyły dwa amulety w formie woreczków, które można powiesić np. na gałązce podczas święta Tanabata. Niebieski ma podobno zapewnić osiągnięcie celu, natomiast czerwony - przynieść szczęście na egzaminie. Amulety mają różne kształty i wyraźnie zaznaczoną fakturę. Etykiety po raz kolejny są piękne i staranne wykonane. Mają nawet tłoczone wzory w tle! Sznurki nie są gumowe, można je zawiązać wedle uznania.
Amuletom towarzyszyły dwie japońskie lalki - Kokeshi, ozdobna figurka o dużej głowie i prostym tułowiu, tradycyjnie wykonywana z drewna oraz Daruma, karykaturalne przedstawienie buddyjskiego mnicha, które ma pomagać w spełnianiu życzeń. Występuje on w kilku kolorach, każdy odpowiada za inny rodzaj "pomyślności". Czerwony Daruma - najbardziej powszechny - ma przynieść właścicielowi szczęście i odwagę. Natomiast wzory na lalce Kokeshi mają charakter czysto dekoracyjny. Moja ubrana została w kimono, na którym widnieją główne symbole Japonii - góra Fuji, kwiaty sakury oraz okrągłe czerwone słońce.
Z kulturą japońską nierozerwalnie związana jest również ikebana, pojawiły się zatem i klimaty roślinne. W tej kategorii znajdziemy konewki, bukiety oraz koszyki z różami. W przypadku konewki nie ma co liczyć na oddzielne elementy, natomiast kwiatowe wiązanki są jak najbardziej rozkładane. Można dzięki temu wymieniać kolory różyczek.

A ponieważ Japończycy bardzo cenią sobie wszystko co urocze, Iwako ma nam również do zaoferowania całą gamę małych zwierzątek. Cztery figurki z powyższego zdjęcia to jedynie pojedyncza kropla w całym morzu słodyczy - dostępne są chyba wszystkie możliwe rodzaje zwierzaków, od biedronek, przez psy i koty, aż po jednorożce. Mój wybór padł na stworzenia, które najbardziej kojarzą mi się z maskotkami z dzieciństwa. Po raz kolejny podziwiać możemy niezwykłą dbałość przy odwzorowaniu faktury oraz liczne detale, jak poduszeczki na łapach czy wystające ogonki. Wszystkie elementy garderoby zwierzaków są zdejmowane.


Nic jednak nie podbiło mojego serca tak, jak miniaturowe rekiny wielorybie! Od pewnego czasu żywię spory sentyment do rekinów wszelkiej maści, łatwo się więc domyślić, że zakupiłam te dwa maluchy w celach czysto dekoracyjnych. Nie mam zamiaru niczego nimi wycierać, są zbyt piękne! Rekin o granatowym grzbiecie jako pierwszy zwrócił moją uwagę - jest najbardziej podobny do żywego oryginału a gumowe tworzywo, z którego został wykonany charakteryzuje się delikatnym perłowym połyskiem. Jednak - wbrew refrenowi pewnej piosenki - nie chciałam, aby mój rekin pływał sobie samotnie, dokupiłam mu więc towarzystwo. Pastelowa wersja bardzo mnie rozbawiła, nigdy wcześniej nie spotkałam się z różowym rekinem, dlatego postanowiłam przygarnąć także i jego. Spójrzcie tylko jakie są razem szczęśliwe♥
Marna imitacja wody, ale czego się nie robi dla małych rekinów?


Przyznaję, że część gumek zakupiłam głównie ze względu na ich walory estetyczne (świetnie się sprawdzą w sesjach zdjęciowych z udziałem lalek♥), jednak kilka egzemplarzy zamierzam używać zgodnie z ich pierwotnym przeznaczeniem. Pozostaje zatem pytanie: jak gumki Iwako sprawdzają się w starciu z ołówkiem? Nie mogłam sobie odmówić wykonania takiego testu.
Jako osoba, która ma trochę do czynienia z rysowaniem i używała wielu różnych gumek do ścierania, podchodziłam do tematu nieco sceptycznie. Sądziłam, że na pięknym wyglądzie cała radość się skończy i gumki będą rozmazywać ślady po graficie zamiast go skutecznie usuwać. A tu proszę, efekt zupełnie odmienny od oczekiwanego. Różowy makaronik, którego postanowiłam użyć do mojego testu, bardzo szybko pozbył się napisu nie pozostawiając żadnych zabrudzeń. Po zdmuchnięciu obierków powierzchnia gumki wygląda prawie jak nowa. Mówiąc krótko gumki Iwako są zarówno piękne jak i w pełni funkcjonalne, moim zdaniem ucieszą zarówno młodych jak i starych, a dzięki ładnym opakowaniom nadają się nawet na drobny prezent. Osobiście jestem z nich bardzo zadowolona i zdecydowanie polecam:)
Jednak zabawa z japońskimi artykułami piśmienniczymi na gumkach Iwako się nie kończy. Mam w zanadrzu jeszcze kilka drobnych ciekawostek, które chciałam pokrótce zaprezentować. Uważam moją pamięć za całkiem dobrą, chociaż zdarza mi się czasem o czymś zapomnieć gdy spadnie na mnie nadmiar różnych sprawunków. Żyję więc za pan brat z karteczkami samoprzylepnymi, jednak pospolite, typowo biurowe kwadratowe bloczki, zwykle w jaskrawożółtym kolorze zdecydowanie mi się znudziły. Postanowiłam poszukać czegoś ciekawszego i w ten sposób natrafiłam na ów przesympatycznego kota.

Maneki neko zdobyły swą popularność jeszcze w zamierzchłych czasach, a ich wizerunek spotkać można w wielu, czasem dość nietypowych miejscach, także na bloczku karteczek samoprzylepnych. Kotek jest całkiem sporych rozmiarów, posiada również całkiem przyzwoitą ilość pojedynczych karteczek, a całość umieszczona została na tekturowej podpórce, która po rozłożeniu umożliwia naszemu uroczemu neko samodzielne utrzymanie równowagi. Możemy więc postawić sobie taki bloczek z uśmiechniętym, zapraszającym szczęście kotkiem na biurku. Z tyłu znajdziemy jeszcze mały zabawny detal w postaci trójwymiarowego ogona charakterystycznego dla rasy japoński bobtail, będącej pierwowzorem Maneki neko.
Kocie karteczki działają na tej samej zasadzie co biurowe bloczki - w górnej części naniesiony został klej, dolna natomiast służy do odrywania pojedynczego egzemplarza. Charakteryzują się również podobnym czasem trwałości kleju, tutaj niestety nawet japońska technika niewiele jest w stanie poradzić. Im szybciej więc wyrwiemy jedną karteczkę i przykleimy ją w miejscu przeznaczenia, tym dłużej tam pozostanie. Ja z mojego Maneki neko jestem bardzo zadowolona, jego widok na biurku wywołuje na mojej twarzy uśmiech godny Kota z Cheshire:)
Jednak karteczki samoprzylepne nie przydają się jedynie do uporządkowania sprawunków, o których łatwo zapomnieć. Dla mnie są również niezbędne w nauce - system polegający na zapisywaniu krótkich definicji na takich karteczkach i rozwieszaniu ich w różnych miejscach daje zaskakująco dobre rezultaty (możecie sobie wyobrazić jak wygląda mój pokój przed egzaminem...). Cóż więc może być lepszego dla studentki niż jeden bloczek karteczek samoprzylepnych? Naturalnie wielopak! A jeśli dodatkowo trąca on uroczymi klimatami to tym lepiej. Kierując się powyższymi kryteriami natrafiłam na małą książeczkę widoczną powyżej.
Uwielbiam motyw osobliwego cyrku - uroczego, zabawnego, ale w lekko nietypowym klimacie. Odkryte przeze mnie niedawno drobiazgi z serii Sentimental Circus idealnie wpisują się w te upodobania. Czy można oprzeć się motywom karcianym albo pastelowej szachownicy? Z przyjemnością przygarnęłabym więcej gadżetów z czworonożnymi cyrkowcami, ale na razie dane mi było zaopatrzyć się jedynie w tą jakże niepozornie wyglądającą książeczkę.
Na pierwszy rzut oka wygląda ona na miniaturową lekturę dla dzieci - ma przepiękna okładkę, ozdobioną nie tylko charakterystyczną grafiką, ale także delikatnymi złotymi elementami. Wrażenie to utrzymywać się będzie również po otworzeniu książeczki, bowiem w środku znajdziemy krótką historyjkę dotyczącą naszych zwierzęcych bohaterów. Niestety nie władam biegle językiem japońskim (powiedziałabym, że wręcz przeciwnie...), dlatego nie jestem w stanie rozszyfrować tekstu, którym opatrzone zostały obrazki, ale być może ktoś z was oświeci mnie w komentarzach. Ja tymczasem będę się niezmiennie zachwycać samymi ilustracjami. Oczywiście nie mogłam odmówić sobie tej przyjemności, aby pokazać kilka z nich z bliska: 
Detale w postaci ozdobnych kluczy i żyrandoli roztapiają moje serce♥
Jeśli jednak rozłożymy książeczkę całkowicie, prócz czterech plansz opisujących krótką historyjkę zobaczymy także jej właściwą zawartość - wspomniane karteczki samoprzylepne i to aż sześć różnych bloczków. Każdy bloczek posiada inną grafikę, na których prócz głównych postaci pojawia się wiele ciekawych detali. Klimatem przypominają mi trochę karteczki do segregatorów, na które panowała wielka moda gdy chodziłam do podstawówki. Kolory obrazków mogą wydawać się nieco wyblakłe, pamiętajmy jednak, że przeznaczone zostały do zapisywania informacji, a zbyt intensywne barwy tła odrobinę by to uniemożliwiały.

Karteczki Sentimental Circus są trochę mniejsze niż Maneki neko, pojedyncze bloczki posiadają jednak porównywalną ilość stron. Jest tylko jeden szczegół dotyczący wykonania zestawu, który odrobinę mnie rozczarował, a mianowicie sposób przymocowania każdego bloczku do tekturowej okładki. Są one przyklejone tylko z jednej strony, od dołu i jeśli przechylimy okładkę zaobserwujemy dokładnie taką sytuację, jak na zdjęciu po prawej stronie - bloczek wygina się i grozi oderwaniem od całości. Z tej przyczyny z cyrkowych karteczek korzystać należy z pewną dozą ostrożności, aby niczego niechcący nie zniszczyć.
Sposób korzystania oraz trwałość kleju są dokładnie takie same jak w przypadku bloczku z Maneki neko. Oba rodzaje karteczek sprawdzają się równie dobrze na powierzchniach pionowych jak i poziomych np. przyklejone do stron zeszytu (na zdjęciu w formie rekwizytu wystąpił mój notes z serii Paperblanks foiled). Bardzo lubię używać tego typu karteczek także jako zakładek w notatkach, dlatego właściwości takie, jak łatwe przyklejanie i odklejanie oraz klej, który nie brudzi ani nie niszczy papieru były dla mnie bardzo istotne. Zestaw z serii Sentimental Circus to moim zdaniem prawdziwa perełka wśród zakupionych przeze mnie artykułów szkolnych - karteczki są zarówno bardzo praktyczne jak i po prostu przepiękne, sam widok wywołuje uśmiech, a korzystanie z nich to czysta przyjemność. Zdecydowanie polecam!

Pośród tylu różnych rodzajów papieru wypadałoby zatroszczyć się w końcu o coś do pisania. Nie od dziś wiadomo, że kolorowe zakreślacze to najlepsi przyjaciele studenta (o ile posiada się tą cenną i rzadką umiejętność zaznaczania tylko tego, co faktycznie jest najważniejsze, a nie całych stron). W mojej szkolnej wyprawce nie mogło zabraknąć więc i tego gadżetu. Tym bardziej, że są to zakreślacze ninja. W zabawnym opakowaniu znajdziemy sześć sztuk zakreślaczy, każdy opatrzony skuwką w kształcie głowy wojownika o niedźwiedzich uszach. Niestety, mój zestaw przybył do mnie z wadą, której nie byłam w stanie zauważyć przed otwarciem opakowania - niebieski marker posiada spore pęknięcie. Nie wpływa ono co prawda na użytkowanie pisaka, ale wyraźnie szpeci jego wygląd. Cóż, trzeba będzie się przyzwyczaić.

Drugim rozczarowaniem była wielkość zakreślaczy. Sprzedawca nie podał żadnych wymiarów, pisaki można było jedynie oszacować na oko na podstawie jednego zdjęcia. Prawdę powiedziawszy spodziewałam się, że będą one nieco większe... Jeśli będziemy często po nie sięgać to bez wątpienia szybko się wypiszą. Ciekawą właściwością jest natomiast "uchwyt" na dolnym końcu zakreślaczy, za sprawą którego każdy może przemienić się w breloczek.
Kolory pisaków są typowo fluorescencyjne, dobrze prezentują się na papierze, nie przebijają na drugą stronę (o ile nie dociśniemy końcówki zbyt mocno), nie rozmazują liter. Gąbki są ukośnie ścięte, co pozwala na uzyskanie zarówno grubych jak i cienkich linii. Zakreślacze mają bardzo sympatyczny design i używa się ich całkiem przyjemnie i jedynie ich wielkość oraz pęknięcie na jednym z pisaków sprawiają, że nie mogę być w pełni zadowolona z tego zakupu.
Mój zestaw przyborów do pisania dopełniają dwa zabawne długopisy. Czarny ozdobiony jest wizerunkiem trójwymiarowego, toksycznego loda na patyku z jadowicie zieloną polewą. Na niebieskim zaś widnieje mały, bardzo niezadowolony chłopczyk - tak przynajmniej mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Pozory potrafią jednak mylić i po odwróceniu długopisu oczom naszym ukazuje się jakże sympatyczna niebieska czaszka, również trójwymiarowa.
Bardzo istotną cechą jest możliwość wymiany wkładów. Powinny do nich pasować wszystkie zwyczajne wkłady dostępne w naszym pięknym kraju - w ramach sprawdzenia powymieniałam je między długopisami znalezionymi w domu i wszystko działało jak należy. Przy okazji warto wspomnieć, że długopis z błękitną czaszką charakteryzuje się wyjątkowo cienkim wkładem - 0,38 mm, jak głosi napis na korpusie. Wkład w drugim długopisie jest standardowy.
Powyżej mała demonstracja jak długopisy sprawują się w praktyce, wraz z próbką mojego jakże dziecinnego pisma. Widać wyraźną różnicę w grubości wkładów. Podczas pierwszych prób nakreślenia tekstu długopisy wyraźnie przerywały, ale wystarczyła im chwila na rozpisanie aby wszystko wróciło do normy. Z tego zakupu jestem całkiem zadowolona, oba długopisy działają bez zarzutu, a możliwość wymiany wkładów na dowolne gwarantuje im długą żywotność w moim piórniku. Będą idealne zarówno do pisania notatek, kolokwiów i egzaminów.
Kolejny drobiazg nie zalicza się co prawda do artykułów szkolnych, ale może równie skutecznie osłodzić długie godziny spędzone w szkolnych (lub uczelnianych) ławkach. Mowa o breloczku z serii Sailor Moon. Tak, jest to kolejny z niezliczonych gadżetów wydanych na dwudziestolecie powstania wojowniczek w marynarskich mundurkach. W Japonii breloczki te występują jako "gashapon toys", czyli losowe figurki ze słynnych automatów. W internecie można jednak zakupić konkretny, upatrzony model bez konieczności zdawania się na łut szczęścia.
Powstało kilka serii, uwzględniających zarówno Inner jak i Outer Senshi, w mundurkach oraz w codziennym ubraniu. Każdy znajdzie więc coś dla siebie. Przyznaję, że wcale nie myślałam o zakupie takiego breloczka, od początku nastawiona byłam jedynie na kolekcjonowanie figurek. Jakim więc cudem trafiła do mnie miniaturowa wersja Makoto Kino? Otóż otrzymałam ją jako gratis do całkiem innego zamówienia, ale o tym opowiem następnym razem...
Breloczek wykonany został z plastiku, pomijając oczywiście elementy stanowiące zapięcie. Trzeba przyznać, że pomalowano go w bardzo staranny sposób, z uwzględnieniem wszystkich detali, nawet tak drobnych jak różane kolczyki Makoto, czy jej własnoręcznie uszyty woreczek na bento. Oczy postaci jako jedyne stworzone zostały inną techniką przypominającą nadruk, prezentują się jednak bardzo ładnie i nie odbiegają wyglądem ani jakością od całości. Moim zdaniem breloczek jest piękny, nie spodziewałam się tak dobrej jakości po "zabawce z automatu". Będzie się świetnie prezentował przy torbie czy piórniku.
A skoro o piórniku mowa, nim przejdę do wielkiego finału tej notki chciałam pokazać w czym Silmeven nosiła przybory szkolne przez wszystkie dotychczasowe lata swojej edukacji. Jak widać mój stary piórnik nie charakteryzuje się niczym szczególnym, za to bardzo wyraźnie nadgryzł go ząb czasu - materiał jest porządnie sprany, poplamiony czarnym tuszem, poprzecierany, a w kilku miejscach nosi nawet ślady rdzy, pamiątki po małych agrafkach, które swego czasu wpinałam w niego w olbrzymich ilościach i bez opamiętania. Tak, zdecydowanie zasłużyłam sobie na nowy piórnik, a ponieważ nie miałam dziecinnego piórnika jako mała dziewczynka, postanowiłam sprawić go sobie właśnie teraz, na studia. Bo czemu nie?
I oto jest - mój piórnik Totoro. Darzę to anime ogromną sympatią i gdy tylko zobaczyłam ów piórnik zwyczajnie nie mogłam odmówić sobie zakupu. Totoro w całości uszyty został z miękkiego pluszu, jest bardzo przyjemny w dotyku, ale obawiam się, że po dłuższym czasie użytkowania i codziennego noszenia w torbie czy plecaku materiał może się zmechacić. Detale takie jak oczy, nos czy wąsy zostały wyhaftowane w bardzo staranny sposób. Ścianki piórnika nie są niestety usztywnione, podobnie jak i uszy stwora. Żeby jedno i drugie nabrało odpowiednich kształtów po podróży musiałam na jakiś czas wypchać piórnik gazetami.
Zamek błyskawiczny został trochę krzywo wszyty po jednej stronie, jednak mimo tego działa bez zarzutu i ogólnie prezentuje bardzo dobrą jakość. Do suwaka fabrycznie przyczepiony był mały łańcuszek na breloczek, który można rzecz jasna wymienić (np. na Makoto♥). W środku znajduje się biała podszewka, dość cienka - przebija przez nią kolor zewnętrznego materiału oraz hafty, ale nie sądzę, aby była to cecha przeszkadzająca w użytkowaniu. Piórnik sprawia wrażenie niewielkiego, lecz w rzeczywistości jest zaskakująco pojemny, co wraz z jakością wykonania oraz uroczym wyglądem stanowi pełnię szczęścia. Jestem wyjątkowo zadowolona z tego zakupu i mam nadzieję, że Totoro będzie mi towarzyszył do końca studiów a nawet dłużej.
Gumki do ścierania Iwako oraz piórnik Totoro - sklep NADESHIKO
Wszystkie pozostałe rzeczy - sklep Online Art
Historia breloczka z Makoto będzie miała swój ciąg dalszy za jakiś czas...