poniedziałek, 31 marca 2014

Clockwork maiden

Ostatniego dnia marca nadszedł czas na ostatnią "zimową" stylizację z kanapowym tłem. Była to trzecia po "Grim tea invitation" oraz "Victorian time!" sesja zdjęciowa wykonana w celu upamiętnienia spódnic z serii Antique Clock i przedstawia drugą wymyśloną przeze mnie koncepcję stroju z udziałem tego modelu spódnicy w czarnej wersji kolorystycznej.
Stylizacja w bardzo nieznacznym stopniu inspirowana jest lolita fashion i stanowi skromną, wygodną codzienną alternatywę dla tego stylu. Jej głównym elementem jest wspominana już spódnica z serii Antique Clock od Bodyline (moja recenzja ***klik***). Ostatecznie przebolałam rozstanie zarówno z nią, jak i jej błękitną bliźniaczką (***klik***). Bardzo przyjemnie było je nosić, nacieszyłam się aż nadto, ale teraz czas pójść naprzód i odkrywać nowe możliwości stylizacyjne adekwatne do wieku i wyglądu. Tym bardziej, że na ich miejsce przybyła nowa spódnica, zdecydowanie bardziej elegancka i mniej słodka, ale o niej w swoim czasie.
Niezwykle charakterystyczny, bogaty print serii Antique Clock, przedstawiający starodawne zegary w otoczeniu nut, rzymskich cyfr oraz szachownicy stanowił moim zdaniem wystarczającą ozdobę całości, dlatego - podobnie jak przy "Grim tea invitation" - postanowiłam pozostawić go w centrum uwagi i połączyć spódnicę z bardziej stonowanymi ubraniami. Tym razem jednak nie użyłam jedynie czerni, a pozostałych kolorów widniejących na princie. Natomiast za odpowiedni kształt spódnicy zadbała halka z Top Shop (***klik***). Daje ona średni efekt, który pozwala na komfortowe poruszanie się po mieście np. za pomocą komunikacji miejskiej i umożliwia swobodne przechodzenie przez drzwi;)
Jednym ze wspomnianych delikatnych elementów jest tutaj biała koszula od White Moon (moja recenzja ***klik***). Koszula, choć pochodząca z typowo loliciego sklepu, nie jest w żadnym wypadku przesłodzona i dzięki temu idealnie współgra nie tylko z tą konkretną spódnicą, ale także z wieloma innymi zestawami. A razem z koszulą użytą w poprzedniej stylizacji jest również dowodem na to, że Antyczne Zegary mogą być z powodzeniem łączone zarówno z czernią jak i z bielą, w obu wersjach prezentując się znakomicie. Brakuje mi tutaj jedynie małej, czarnej tasiemki zawiązanej na kokardę pod szyja. Nigdy nie nosiłam takiego dodatku do tej kreacji, ale teraz doszłam do wniosku, że jednak by się przydał.
Nie mogło oczywiście zabraknąć tutaj mojej ulubionej czarnej kamizelki o gorsetowym kroju (***klik***). Nie tylko świetnie wpisuje się w kolorystykę całego stroju, ale także stanowi element łączący koszulę ze spódnicą, zacierając granicę pomiędzy nimi i tworząc bardzo harmonijną całość. Kamizelka zasłania również podwyższoną talię spódnicy -  był to trik, który bardzo często wykorzystywałam na co dzień. Przysłonięcie wysokiej, ozdobionej kokardkami talii sprawiało, że spódnica traciła nieco ze swojego loliciego przepychu i cała kreacja stawała się zdecydowanie bardziej odpowiednia na casualowe wyjścia. Aby nawiązać do tematyki zegarów również w górnej partii stroju, przyczepiłam do kamizelki mały zegarek (***klik***). Zapoczątkowane przy stylizacji "Time traveler", przyczepianie zegarków do kamizelek weszło mi w krew za sprawą mojego ulubionego fikcyjnego detektywa Herkulesa Poirot.
Całości dopełniły kryjące rajstopy w odcieniu szarości, która współgra z kolorami spódnicy oraz czarne lolicie buty, również od Bodyline (moja recenzja ***klik***). Buty, które szalenie mi się niegdyś podobały właśnie ze względu na swój typowo lolici charakter, na okrągłe noski, drobną falbankę, urocze klamerki, paseczki i zdobienia w postaci wyciętych serduszek. Łudziłam się, że ich zakup odegna moją "manię starości". Jednak im częściej je zakładałam wraz z początkiem słonecznej wiosny, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że słodkie okrągłe noski to już niestety nie moja bajka i ostatecznie również z butami postanowiłam się pożegnać.
Jest to więc stylizacja ostatecznego pożegnania - ze spódnicą, z butami, miesiącem marcem oraz kanapowym tłem, a także biadoleniem i smutkami związanymi z wiekiem czy wyglądem. Nie jestem stara, tylko dojrzała i w taki też sposób podchodzić chcę do tematu mody alternatywnej, z którą na pewno nie zamierzam się żegnać. Ani w tej chwili, ani później.

piątek, 28 marca 2014

Silme's Wardrobe Post part III - coats

W marcu jak w garncu - ostatnimi czasy pogoda faktycznie oddawała sens tego powiedzenia, będąc niczym kapryśna dama. Na szczęście na dworze coraz częściej pokazuje się słońce i coraz łatwiej uwierzyć, że nastała kalendarzowa wiosna. Doszłam zatem do wniosku, że to dobry moment na małe wiosenne porządki w szafie - zimowe okrycia idą spać na najwyższą półkę pawlacza, robiąc miejsce dla lżejszych płaszczy. Jest to również dobry moment, by choć na chwilę zebrać wszystkie razem i poświęcić im kolejną odsłonę mojego Wardrobe Post.
Puchata kulka w górnym rogu zdjęcia to rzecz jasna mój kot;)
Jeszcze nie tak dawno w mojej garderobie panowały prawdziwe pustki jeśli chodzi o ciekawe, klimatyczne płaszcze, sama nie jestem pewna kiedy udało mi się uzbierać ich aż sześć. Pierwszym, który chciałam przypomnieć (choć nie pierwszym, który do mnie trafił) jest płaszcz w stylu gothic lolita od Fanplusfriend (moja recenzja ***klik***). Typowo zimowy, bardzo ciepły - zdecydowanie za ciepły na obecną pogodę, w pełni zasłużył sobie na odpoczynek po dobrze przepracowanej zimie. Do jego licznych zalet zaliczyć można mocno rozkloszowany dół, który - w połączeniu z długością płaszcza - idealnie chroni przed mroźnym wiatrem oraz odpinane dodatki: czarne futerko i pelerynkę. Moim zdaniem jest to płaszcz idealny i towarzyszyć mi będzie do końca moich alternatywnych dni, a może nawet i dłużej.
Następny płaszcz trafił do mojej szafy w styczniu, z uwagi na bardzo lekką tego roku zimę, podczas której zdarzały się momenty, gdy dzieło Fanplusfriend było wręcz za ciepłe, ale pogoda nie pozwalała jeszcze na założenie niczego wiosennego. Postanowiłam rozejrzeć się wtedy za czymś pośrednim i po pewnym czasie bezowocnych poszukiwać wstąpiłam do sh. Strzał w dziesiątkę - znalazłam ten oto militarny płaszcz firmy Troll. Jest krótszy i nieco lżejszy od poprzednika, dlatego idealnie nadawał się na cieplejsze zimowe dni, a także na kapryśny początek wiosny. Ma cudowny kołnierz, pagony i niesamowicie pojemne kieszenie. Ciekawą rzeczą jest fakt, że można go zapinać zarówno na lewą jak i na prawą stronę. Nie jestem pewna czy to kwestia tego, że jest to płaszcz unisex (z uwagi na zaznaczoną talię i rozmiar XS trochę w to powątpiewam) czy po prostu po wewnętrznej stronie brakuje dodatkowych guzików. Nie jest to jednak istotne, bowiem płaszcz uwielbiam i na pewno szybko się z nim nie rozstanę.
Trzeci w kolejce jest płaszcz "Alice in Wonderland White Rabbit Embroidery Coat" (moja recenzja ***klik***) od Dream of Lolita. Jest on również trzeci pod względem grubości w porównaniu do poprzednich płaszczy - za cienki na naszą polską zimę, jednak można go z powodzeniem nosić wiosną. Także sam motyw królika jest bardzo wiosenny. Był to mój pierwszy typowo lolici płaszcz od typowo loliciego producenta, a także pierwszy w innym kolorze niż czarny. Dzięki niemu bardzo polubiłam odcienie szarości. Do płaszcza dołączone były również białe futrzane dodatki, jednak nie noszę ich - wystarczającą ozdobą jest misterny haft z wspominanym Białym Królikiem na podstawie rysunku Johna Tenniela (***klik***).
Muszę przyznać, że haft ów jest główną przyczyną, dla której płaszcz nadal wisi w mojej szafie. Nosiłam go wyjątkowo często ubiegłej wiosny, jednak w tym roku jeszcze w ogóle go nie używałam, co wiąże się oczywiście z nawiedzającą mnie od pewnego czasu "manią starości". Mam wrażenie, że płaszcz jest dla mnie już zbyt słodki i coraz częściej zastanawiam się czy nie powinnam go sprzedać. Jednak za każdym razem gdy spoglądam na ten haft, moje serce mięknie. Poza tym jakość produktów od DoL to istna loteria, więc mnie mimo wszystko naprawdę udało się utrafić z zakupem tego płaszcza - jest bardzo przyzwoicie wykonany i tym bardziej szkoda mi się z nim rozstawać. Będę się musiała nad tym jeszcze zastanowić.
Na czwartym miejscu uplasował się krótki czarny płaszcz w lekko wiktoriańskim klimacie (***klik***). Był to mój pierwszy godny uwagi płaszcz, jak również moja pierwsza zdobycz z sh. Jest ze mną już prawie trzy lata (pierwsza wzmianka pojawiła się dwa lata temu, jednak był w moim posiadaniu jeszcze zanim doczekał się prezentacji na blogu) i nie ma na nim choćby śladu zmechacenia. Materiał jest fantastyczny, nie tylko bardzo wytrzymały, ale również niezwykle przyjemny w dotyku, niemnący i świetnie się układa. Płaszcz posiada okrągły kołnierzyk, małe bufki, genialne dopasowane mankiety, a z tyłu marszczenie na kształt małej turniury oraz wspaniałą chabrową podszewkę. Jest idealny na początek wiosny oraz jesień.
Piąty na liście jest krótki militarny płaszczyk o kroju bardziej przypominającym kurtkę. Zakup dość niedawny, z myślą o tegorocznej wiośnie i jesieni, podyktowany faktem, że w mojej garderobie zaroiło się ostatnio od brązów, beżów i innych kolorów, do których zarówno czarny jak i szary płaszcz zwyczajnie nie pasuje. Jest on w odcieniu sierści wielbłąda, ma przepiękne herbowe guziki, pagony oraz stójkę, którą można nosić również wywiniętą jako szeroki kołnierz. Materiał jest niezwykle miły w dotyku, grubością nie ustępujący szaremu płaszczykowi od DoL. Firma, która wydała na świat to cudo zwie się Top Secret, a znalazłam go w miejscu, które mogłabym w sumie nazwać nieco bardziej elitarną wersją sh.
Otóż na rynku niedaleko mojego miejsca zamieszkania jest sobie sklepik, w którym sprzedawane są ubrania Top Secret i to po bardzo atrakcyjnych cenach. Można więc powiedzieć, że jest to potocznie zwany outlet, w którym znaleźć można odzież jednego producenta pochodzącą z końcówek kolekcji, czy zwrotów konsumenckich. Większość modeli jest w pojedynczych egzemplarzach, a niektóre mogą posiadać drobne wady, jednak ceny są dzięki temu wyjątkowo niskie. W moim płaszczu brakuje jednego guzika przy górnej krawędzi stójki, ale ponieważ ja preferuję wersję z kołnierzem brak ten nie jest w ogóle widoczny. Sam płaszcz jest piękny, bardzo wygodny i uniwersalny jeśli chodzi o połączenia kolorystyczne.
Natomiast na sam koniec zostawiłam mój najnowszy nabytek, dosłownie sprzed kilku dni - zakupiony na Allegro granatowy płaszcz typu "japan style". Tak, to określenie nie kojarzy się niestety najlepiej, bowiem w sieci znaleźć można tysiące produktów otagowanych właśnie w ten sposób, sprowadzanych z Azji i niezwykle tanich, ale reprezentujących wprost tragiczną jakość. W przypadku odzieży typu "japan style" naprawdę należy mieć się na baczności, bowiem tutaj cena faktycznie świadczy o produkcie, a jeśli narzekacie na jakość Bodyline, określenie to powinno dla was brzmieć niczym groźba. Co zatem robi taki płaszcz w mojej szafie?
Wisi sobie spokojnie aby przypominać, że istnieją wyjątki potwierdzające regułę. Przede wszystkim należy wspomnieć, że nie kupiłam go bezpośrednio od sprzedawcy, który sprowadza swoje towary od azjatyckich producentów, tylko odkupiłam od osoby prywatnej. Dzięki temu miałam szansę obejrzeć rzeczywiste zdjęcia płaszcza, a nie tylko fotografie sklepowe, na których wszystko zawsze prezentuje się idealnie i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Również cena nie była nieprzyzwoicie niska, a poprzednia właścicielka i tak sprzedawała go taniej niż sama zakupiła. Płaszcz okazał się być nowy, jeszcze z metkami, więc po dokładnym sprawdzeniu z czym mam do czynienia ostatecznie zdecydowałam się zaryzykować.
I na szczęście nie muszę tej decyzji żałować. Do zakupu skusił mnie przede wszystkim cudowny, głęboki granatowy kolor - navy blue, który wprost uwielbiam, narzekając od lat, że jest go zdecydowanie za mało w mojej szafie. Idealnie pasuje on do mojego (farbowanego) koloru włosów. Drugim powodem był krój płaszcza - niezwykle dziewczęcy, wręcz lolici, a zarazem bardzo elegancki. Mogę go nosić ciesząc się jego niewątpliwym urokiem bez obaw, że jest dla mnie z słodki czy nieodpowiedni pod jakimkolwiek innym względem.
Materiał jest bardzo podobny do tego, z którego wykonany był płaszcz w stylu gothic lolita od Pyon Pyon (moja recenzja ***klik***) - bardzo miękki, przyjemny w dotyku, jednak obawiam się, że może mieć tendencje do mechacenia. Dzieło Pyon Pyon niestety nie pozostało w mojej szafie na tyle długo, abym mogła się przekonać jak materiał będzie się zachowywał, mam jednak nadzieję, że mój najnowszy płaszczyk okaże się wytrzymały. Jeśli natomiast chodzi o grubość, to jest on zdecydowanie wiosenny, idealny na pogodę obecnie panującą za oknami.
Płaszcz posiada uroczy, okrągły kołnierzyk, będący jednym z tych elementów, które skojarzyć się mogą z lolita fashion. Nie jest natomiast przesadnie ozdobiony, co bywa niestety charakterystyczne dla tego typu płaszczy. Najważniejszy ozdobnik stanowi tutaj piękna bawełniana koronka. Na długich rękawach w okolicy mankietów przybrała ona postać szerokich pasów, natomiast najlepiej podziwiać ją można w górnej części płaszcza. Koronka dodaje całości uroku, nietypowego klimatu i odpowiada za elegancki wygląd płaszcza.
Płaszcz zapinany jest na pojedynczy rząd okrągłych złotych guzików. Moim zdaniem są one tutaj niestety jednym z tych tandetnych elementów, które zdradzają jego pochodzenie - bardzo błyszczące, w kolorze bazarowego złota i plastikowe, co oczywiście widać już z daleka. Rzucają się w oczy tak bardzo, że przysłaniają cały prawdziwy urok tego wdzianka. Zamierzam je rzecz jasna wymienić i natychmiast rozpoczęłam poszukiwania klimatycznych zamienników.
Płaszczyk posiada natomiast niezwykle ważny element, którego nie mają inne moje typowo lolicie płaszcze od Fanplusfriend czy Dream of Lolita i bez którego bardzo trudno mi się obejść na co dzień, a mianowicie kieszenie. Doceniłam istnienie tych - wydawać by się mogło - oczywistych elementów dopiero wtedy, gdy zabrakło ich w wymienionych już płaszczach i obiecałam sobie od tamtej pory, że przy każdym kolejnym zakupie będę zwracać szczególną uwagę właśnie na kieszenie. Na szczęście w przypadku granatowego płaszcza od razu było wiadomo, że posiada kieszenie, w dodatku bardzo pojemne i praktyczne.
Płaszcz posiada także podszewkę, co jest bardzo istotne, ponieważ wiele płaszczy typu "japan style" w ogóle podszewek nie ma, o czym nie ma również słowa w opisach przedmiotów. Oczywiście upewniłam się co do jej obecności jeszcze przed zakupem. Niestety nie mogę być w pełni zadowolona z jej istnienia, gdyż podszewka jest drugim po guzikach tandetnym elementem w całym płaszczu. Została ona wykonana chyba z możliwie najtańszego gatunku poliestru, jest matowa i przeraźliwie się gniecie, co więcej szeleści w charakterystyczny sposób. Na szczęście szelest spowodowany jest ocieraniem się podszewki o siebie gdy płaszcz leży lub wisi na wieszaku, natomiast po założeniu żaden nieprzyjemny dźwięk się nie tworzy, nawet podczas intensywnego poruszania. Wybrałam się w nim wczoraj na uczelnię i sprawdziłam na własnej skórze, że pomimo tak okropnej podszewki płaszczyk nosi się bardzo komfortowo.
Z zakupu płaszcza jestem bardzo zadowolona i radości tej nie są w stanie przysłonić mi nawet drobne wady w postaci podszewki, której na szczęście nie widać podczas noszenia, czy guzików, które przecież można wymienić. Jest piękny i z wielką ulgą stwierdzić mogę, że najwyraźniej zostanie w mojej szafie bardzo długo, bo nie ciążą na nim żadne ograniczenia wiekowe. Idealnie uzupełnia całą moją kolekcję odzieży wierzchniej o kolor, którego od dawna mi brakowało.

poniedziałek, 17 marca 2014

Vintage gobelin dress

Być może niektórzy z was pamiętają, że jakiś czas temu byłam w posiadaniu gobelinowej sukienki Black Sugar Tea Vintage JSK od Infanty (***klik***) i nawet udało mi się uwiecznić stylizację z jej udziałem na zdjęciach (***klik***). Niestety moja radość nie trwała zbyt długo - okazało się, że sukienka jest na mnie za duża, a jej dolną rozkloszowaną część uszyto dość nieporęcznie, co rzutowało na komfort noszenia (a przede wszystkim siadania._.). Po drodze doszłam również do wniosku, że jest ona zbyt strojna dla dziewczątka o tak mizernej urodzie, uznałam za zakup nietrafiony i sprzedałam. Od tamtego czasu nie śniło mi się nawet, że do mojej szafy trafi jeszcze kiedyś sukienka z gobelinu. Dopóki nie odwiedziłam pewnego sh...
I była tam, wisiała na wieszaku ukryta pomiędzy innymi, nieciekawymi ubraniami. Nowa, z metką, pochodząca najprawdopodobniej z potocznie określanego outletu. Jednak rzeczą, która zaskoczyła mnie najbardziej była nazwa firmy - Atmosphere. Posiadam kilka sukienek tej popularnej sieciówki i nie raz chwaliłam sobie ich asortyment, ale gobelin był chyba ostatnią rzeczą, której się spodziewałam. Nie miałam co prawda zbyt dużego wyboru jeśli chodzi o rozmiar - 40 była jedyną dostępną opcją, lecz na szczęście po szybkiej przymiarce okazało się, że rozmiarówka jest najwyraźniej zawyżona (lub ewentualnie ja przytyłam) i sukienkę da się nosić nawet bez krawieckich poprawek. Od tamtej chwili nie wypuszczałam zdobyczy z rąk.
Gobelin - materiał tak charakterystyczny, że nie sposób pomylić go z niczym innym. Obcowanie z poprzednią sukienką od Infanty wyrobiło we mnie przekonanie, że musi on być ciężki i ubrania z niego wykonane nadają się jedynie na jesień lub wczesną wiosnę. Tymczasem sukienka od Atmosphere jest zaskakująco lekka i z powodzeniem będę mogła założyć ją w niezbyt upalne letnie dni. Nie posiada ona również żadnych dodatkowych ozdobników jak jej poprzedniczka - krawędzie nie są obszyte koronką, która mogłaby łatwo ulec zniszczeniu, nie ma również przyszytej na stałe kamizelki, która - choć efektowna - ograniczała możliwości komponowania stylizacji. Jeśli natomiast znów zamarzy mi się kreacja podobna do Time traveler, wystarczy, że dokupię podobną kamizelkę jako oddzielny element.
Nie tylko gobelinowy materiał zasługuje tutaj na uwagę. Sukienka posiada bardzo piękną podszewkę w stalowym kolorze. Jest niezwykle miła w dotyku, wręcz satynowa, nie przeszkadza podczas zakładania, a co najważniejsze nie elektryzuje włosów i wszystkiego co znajduje się dookoła. Dzięki niej sukienka pięknie się układa i nie "przykleja" do rajstop.
Warto również wspomnieć, że całość ma bardzo ładny, subtelny krój. W przeciwieństwie do sukienki od Infanty widzimy tutaj oddzielnie skrojoną górę, go której następnie przyszyty został rozłożysty dół w postaci mocno marszczonej "spódnicy". Z moich własnych obserwacji wynika, że sukienki o takim kroju są zdecydowanie bardziej przyjazne podczas codziennego użytkowania, znacznie lepiej podkreślają figurę, nie krępują ruchów, lepiej się układają i są zdecydowanie bardziej rozkloszowane niż sukienki "jednolite", o klasycznym kroju litery A.
Ramiączka są bardzo wygodne, na przedzie szerokie, zwężają się ku tyłowi tworząc na plecach charakterystyczne wcięcie. Prezentuje się ono bardzo ciekawie, zarówno gdy potraktujemy sukienkę jako typową JSK i założymy pod spód koszulę, jak i w wersji letniej. Po części maskuje też bardzo zgrabnie wszyty zamek błyskawiczny, praktycznie niewidoczny podczas noszenia sukienki. Zamek jest bardzo dobrej jakości, w ogóle się nie zacina. Mimo jego umiejscowienia zapinanie sukienki nie stanowi żadnego problemu, za co także odpowiedzialne jest trójkątne wcięcie - dzięki niemu ekspres kończy się nieco niżej i łatwo do niego dosięgnąć.
I oczywiście kwiatowy wzór - dorodne bukiety z róż i innych kwiatów na neutralnym, piaskowym tle. Motyw niezwykle podobny do tego z sukienki od Infanty, jednak w tym przypadku jest on zdecydowanie większy i lepiej widoczny. Kiedyś preferowałam drobne motywy na sukienkach i spódnicach sądząc, że mniejszy print czy haft miej rzuca się w oczy, przez co będzie bardziej subtelny (i bardziej odpowiedni dla mnie). Jednak niedawno moja opinia diametralnie się zmieniła - doszłam do wniosku, że jeden duży, czytelny motyw jest zdecydowanie lepszy niż pstrokata łączka drobnych, zlewających się ze sobą szlaczków (a może po prostu zaczynają się u mnie starcze problemy ze wzrokiem). Dlatego też kwiecisty motyw w większej odsłonie o wiele bardziej mi się podoba niż drobiazgi na Black Sugar Tea Vintage JSK.
Ciężko jest napisać recenzję rzeczy typu off-brand, w dodatku zakupionej w second hand, ale ta sukienka jest tak piękna, że nie mogłam odmówić jej kilku minut uwagi na blogu. Tym bardziej, że na pewno pojawi się w nie jednej mojej stylizacji. Jeśli lubicie tego typu klimaty i kiedykolwiek traficie na tą sukienkę, zapewniam, że jest zdecydowanie warta zakupu. To moje drugie podejście do gobelinowej JSK i tym razem nareszcie jest w pełni udane♥

sobota, 15 marca 2014

Bandai S.H.Figuarts Sailor Mercury 20th anniversary figure

Mogę narzekać, że jestem za stara na lolita fashion, ale nigdy nie powiem tego odnośnie kolekcji figurek wydanych na dwudziestolecie istnienia serii "Czarodziejka z Księżyca". Po tytułowej Sailor Moon nadszedł czas na kolejną z nich - Mizuno Ami, czyli Sailor Mercury.
Miałam zamiar napisać o niej wczoraj, jednak po powrocie z uczelni dosłownie padłam na twarz i nie znalazłam już w sobie ani odrobiny siły czy chęci, aby tego dokonać. Zresztą skoro już mówimy o opóźnieniach w publikowaniu postów - Czarodziejka z Merkurego stoi na mojej półce od stycznia... Mam nadzieję, że brak czasu zmusi mnie w końcu do nabycia umiejętności pisania krótkich, zwięzłych postów, które mogłyby pojawiać się tutaj znacznie częściej.
Byłoby to korzystne zarówno dla was, czytelników jak i dla mnie, a także skróciłoby kolejkę tematów oczekujących na publikację i co za tym idzie zmniejszyłoby wszelkie opóźnienia. Piszę o tym już po raz kolejny, ponieważ jak dotąd nie udało mi się wcielić w życie tego planu. Zobaczymy, jak będzie tym razem. A póki co przyjrzyjmy się pudełku, w które zapakowana została Ami. Grafika analogiczna jak w przypadku Tsukino Usagi, tyczy się to również logo dwudziestolecia sailorkowej serii oraz słynnego studia Toei Animation.
Ścianki ozdobione zostały podpowiedziami odnośnie sposobów ustawiania figurki w najbardziej charakterystycznych pozach oraz informacjami dotyczącymi pozostałych elementów. Oczywiście nie mogło zabraknąć też logo producenta, czyli Bandai.
Po wyjęciu z pudełka oczom naszym ukazuje się przezroczysta, plastikowa forma, w której bezpiecznie spoczywa cały zestaw czarodziejkowych elementów. Do tylnej części opakowania przymocowano (za pomocą taśmy klejącej, więc mało profesjonalnie) folię ze stojakiem.
Stojak również jest dokładnie taki sam jak w przypadku figurki Sailor Moon. Podstawa w kształcie serca, z nazwą danej Czarodziejki oraz symbolem jej planety - wszystko w odpowiednich dla niej barwach. Do podstawki przyłącza się ramię wysięgnikowe z ruchomymi "szczypcami", które przytrzymują figurkę w talii. Zamysł owego rozwiązania bardzo mi się na początku podobał, ponieważ figurki nie mają charakterystycznej dziury na plecach, jak np. Figma od Max Factory. Niestety jak się później okazało "szczypce" potrafią odmawiać posłuszeństwa podczas prób ustawiania figurki i praca z nimi potrafi dać się czasem we znaki.
Poza tym taka "łapa" zdecydowanie bardziej rzucają się w oczy na zdjęciach niż bolec umocowany w plecach figurek i psuje nieco estetykę fotografii, dlatego na dzień dzisiejszy oceniam to rozwiązanie jako średnie, być może wręcz nieco gorzej pomyślane niż w przypadku figurek typu Figma. Na szczęście urocza podstawka, będąca jednocześnie wizytówką każdej z Czarodziejek rekompensuje niemal wszystkie inne niedogodności związane ze specyficznym stojakiem, a ja nareszcie znalazłam świetny sposób, aby ładnie i czytelnie ją zaprezentować♥
Opakowanie zawiera oczywiście samą figurkę, zestaw wymiennych twarzy oraz dłoni, dodatkową grzywkę i akcesoria w postaci małego komputera. W porównaniu z Sailor Moon dodatków jest mimo wszystko trochę mało, nawet jeśli Ami nie posiadała w pierwszym sezonie serii wyjątkowo rozbudowanego arsenału broni. Natomiast samo wykonanie figurki absolutnie zachwyca - niezwykle staranne, z zachowaniem wszystkich detali. Strój, tak jak w przypadku Usagi, pomalowany został bardzo trwałymi farbami o delikatnym perłowym połysku.
Figurka, jak na action figure przystało, jest oczywiście w pełni ruchoma - posiada w pełni sprawne i funkcjonalne anatomiczne stawy rąk i nóg, a także ruchomą szyję, tors oraz spódniczkę, która umożliwia jej siadanie. Niestety krótka fryzura Ami, choć idealnie odwzorowana, uniemożliwia odchylenie jej głowy do tyłu (Sailor Moon posiada taką umiejętność) i figurka w ogóle nie może pozować patrząc ku górze.
Jak wspominałam, aby obcowanie z Czarodziejkami było ciekawsze, posiadają one dość spory zestaw wymiennych dłoni, które w dodatku można wymieniać między nimi nawzajem. Usagi miała ich dziesięć, natomiast Ami posiada o jedną więcej. Podstawowe dłonie w neutralnym geście były od razu przymocowane do figurki, pozostałe znajdują się w oddzielnym pudełeczku.
Muszę przyznać, że ten pomysł uważam za naprawdę genialny - zarówno wymienne dłonie, jak i twarze schowane w małym przezroczystym pudełeczku, które było częścią całego plastikowego opakowania, ale można je również bez problemu z niego wyjąć i trzymać w innym miejscu. Pudełeczko jest zamykane, więc nie ma obawy, że jakiś element się zgubi. Widać tutaj postęp w stosunku do figurki Czarodziejki z Księżyca, gdzie w oddzielnym pudełku umieszczono jedynie twarze, a z przechowywaniem dłoni był już niestety problem, gdyż mogły się łatwo pogubić.
Dla mnie miało do szczególne znaczenie, ponieważ pudełka od każdej zakupionej figurki trzymam w oddzielnym miejscu i po wyjęciu z nich całej zawartości raczej już do nich nie zaglądam. Figurki stoją oczywiście na półce, a wszystkie dodatkowe elementy przechowuję w jednej dużej drewnianej kasetce. Jest to bardzo wygodne rozwiązanie, zwłaszcza, gdy drobiazgi te znajdują się w oddzielnych pudełeczkach przewidzianych przez producenta.
Mam nadzieję, że w przypadku kolejnych figurek Bandai wykorzysta to samo rozwiązanie. Przechodząc natomiast do samych dłoni - widzimy tu trzy pary przedstawiające typowe gesty, które można dowolnie wykorzystywać. Nie wyróżniają się one niczym szczególnym, choć bez wątpienia są bardzo przydatne. Są jednak jeszcze trzy inne, pojedyncze dłonie, zaprojektowane w jednym, konkretnym celu - aby Sailor Mercury mogła używać swojego komputera.
No właśnie, mały, przenośni komputerek z symbolem planety Merkury. Nie pamiętam jak dokładnie nazwany on został w serii, jednak jego przeznaczenie jest dość jasne - Ami analizowała za jego pomocą przeciwników Czarodziejek, co pomagało dziewczętom znaleźć szybszą drogę do zwycięstwa. Urządzenie dołączone do figurki przedstawiono w dwóch wersjach: zamkniętej, która jest po prostu małym prostokątem oraz otwartej, wyposażonej w imitację klawiatury oraz ekran, mieniący się w świetle na niebieski kolor. 
Jak natomiast współdziałają z nim wspominane dłonie? Dwie służą do trzymania odpowiednio zamkniętej lub otwartej wersji komputera. Różnica w grubości obu wersji zmusiła producenta do stworzenia oddzielnych dłoni, kompatybilnych do dwóch urządzeń. Trzecia dłoń natomiast ułożona jest w geście pisania na klawiaturze. Trzeba przyznać, ze wygląda to znakomicie.
Kolejnymi wymiennymi elementami obok dłoni są oczywiście twarze, przedstawiające różne emocje. Ami posiada ich tylko trzy, podczas gdy Usagi ma ich aż pięć, jednak ilość ta związana była z limitowaną edycją figurki. Natomiast w obu przypadkach twarze są niezwykle pięknie i starannie pomalowane, z dbałością o każdy szczegół, a ich wymiana jest prosta i szybka.
Ostatnim dodatkiem charakterystycznym dla wyglądu tej postaci w pierwszym sezonie serii są przezroczyste, niebieskie okulary, które wspomagały analizowanie za pomocą komputera. Aby można je było w prosty sposób zakładać na twarz figurki zostały sprytnie połączone z wymienną grzywką. Niestety niebieski plastik, z którego zostały wykonane załamuje światło w zdecydowanie inny sposób, niż szkło prawdziwych okularów, przez co oczy bohaterki stają się wręcz komiczne wykrzywione. Jednak efekt ten widać jedynie z bliskiej odległości, dlatego nie ma co narzekać. W końcu twórcy figurki robili co mogli, aby najlepiej odwzorować mangowy oryginał co nie jest przecież łatwe, a im bez wątpienia udało się tego dokonać.
Figurka jest piękna, a razem z Sailor Moon prezentuje się zjawiskowo na półce. W dodatku cała ta nostalgia związana ze wspomnieniami z dzieciństwa, które przywołuje... A jeśli ktoś jest ciekaw, jak potoczą się dalsze losy mojej sailorkowej kolekcji, to zdradzę, że Sailor Mars już do mnie przybyła (można się więc spodziewać recenzji za jakiś czas), natomiast premiera Sailor Venus przewidziana jest na kwiecień. Wszystko idzie zatem w dobrym kierunku:)